15 marca 2024, piątek
Richard Brautigan komentarzy: 0

Upadek sombrera. Opowieść japońska




Richard Brautigan, pisarz amerykański, popełnił samobójstwo w 49 roku życia. Napisał "Łowienie pstrągów w Ameryce" i parę jeszcze rzeczy - wśród nich "Upadek sombrera" - które nie odniosły już sukcesu, co może dziwić, bardzo.


Przeczytaj fragmenty:





Richard Brautigan, Upadek sombrera. Powieść japońska, Wydawnictwo Tenaten, Warszawa 1992, przekład Jan Zieliński


fragmenty

str. 5 - 9
Sombrero


Sombrero spadło z nieba i wylądowało na głównej ulicy miasteczka tuż przed burmistrzem, jego kuzynem i pewnym bezrobotnym. Ostre pustynne powietrze wygoliło dzień do czysta. Niebo było błękitem ludzkich oczu, które na coś czekają. Nie istniał najmniejszy powód, żeby sombrero miało spaść z nieba. Nie przelatywał akurat samolot ani helikopter, nie przypadało też tego dnia żadne święto religijne.


Pierwsza łza uformowała mu się w prawym oku. To oko zawsze pierwsze zaczynało płakać. Po nim ruszało lewe. Uznałby, że to ciekawe, gdyby wiedział, że prawe oko pierwsze zaczynało płakać. Lewe oko przystępowało do płaczu tak szybko po prawym, że nie wiedział, które zaczęło pierwsze, ale to było zawsze prawe.


Był wprawdzie bardzo spostrzegawczy, nie na tyle jednak, żeby wiedzieć, które oko pierwsze zaczęło płakać. Jeśli w ogóle na podstawie tak drobnej informacji można budować definicję percepcji.


- Czy to sombrero? - spytał burmistrz. Burmistrz zawsze mówi pierwszy, zwłaszcza jeśli nie uda mu się osiągnąć w polityce wyższej pozycji niż burmistrz małego miasteczka.

- Tak - odparł jego kuzyn, który sam chciałby zostać burmistrzem.

Bezrobotny nic nie powiedział. Czekał, z której strony zawieje wiatr. Nie

chciał się wychylać. Być bezrobotnym w Ameryce to nie żarty.

- Spadło z nieba - powiedział burmistrz, spoglądając na nieskazitelnie czyste błękitne niebo.

- Tak - powiedział kuzyn burmistrza.


Bezrobotny nic nie powiedział, ponieważ miał nadzieję na pracę. Nie chciał zaprzepaścić choćby najniklejszej szansy. Będzie lepiej dla wszystkich, jeśli tylko grube ryby będą się wypowiadać.


Trzej mężczyźni rozejrzeli się wokoło w poszukiwaniu powodu, dla którego sombrero miałoby spaść z nieba, ale nic nie znaleźli; bezrobotny też nie znalazł żadnego powodu.


Sombrero było nowiutkie.

Leżało na ulicy, dnem skierowane ku niebu. Rozmiar: 18,5.


- Dlaczego kapelusze spadają z nieba? - spytał burmistrz.

- Nie wiem - odparł jego kuzyn.


Człowiek poszukujący pracy zastanawiał się, czy kapelusz byłby dla niego dobry.

Teraz łzy płynęły z obojga oczu.

O, Boże...


Sięgnął ręką do maszyny do pisania, jakby był przedsiębiorcą pogrzebowym, co zapina rozporek nieboszczykowi leżącemu w trumnie i wyciągnął kartkę, zawierającą wszystko, co powyżej napisano, z wyjątkiem własnego płaczu, z którego zresztą nie zdawał sobie sprawy, ponieważ płakał ostatnio tak często, że było to jakby wypicie szklanki wody, co nieraz robi się odruchowo, nie będąc nawet spragnionym i czego się potem nie pamięta.


Podarł kartkę zawierającą wszystko, co przed chwilą przeczytaliście na temat sombrera. Podarł ją starannie na wiele malutkich kawałków, które następnie rzucił na podłogę.


Następnego ranka zacznie pisać od nowa o czymś, co nie będzie miało nic wspólnego ze spadającym sombrerem.


Jego praca polegała na pisaniu książek. Był znanym amerykańskim satyrykiem. Trudno znaleźć księgarnię, która by nie miała co najmniej jednej jego książki.


Dlaczego więc płakał?

Czy sława nie wystarcza?

Odpowiedź jest całkiem prosta.

Jego przyjaciółka, Japonka, odeszła.

Po prostu go porzuciła.


Taki był powód jego łez, jakie zaczęły płynąć, już nie pamiętał z którego oka, powód płaczu, jaki stał się jego chlebem powszednim, odkąd porzuciła go ta Japonka.


W niektóre dni płakał tyle, że myślał, iż mu się to śni.




Japonka


Kiedy Yukiko spała, jej włosy spały obok, długie i japońskie. Ona sama nie wiedziała, że jej włosy śpią. Proteina też potrzebuje odpoczynku. Yukiko o tym nie myślała. Jej myśli były w zasadzie bardzo proste.

Rano czesała włosy.

To była pierwsza rzecz, jaką robiła po przebudzeniu. Zawsze czesała je bardzo starannie. Czasem na czubku głowy, zgodnie z japońską tradycją, robiła sobie kok. Czasem zostawiała włosy rozpuszczone, sięgały jej wówczas do pupy.

W San Francisco było parę minut po dziesiątej wieczór. Krople deszczu znad Pacyfiku uderzały w szybę koło łóżka, ale ona ich nie słyszała, pogrążona we śnie. Z reguły spała wyśmienicie i potrafiła sypiać bardzo długo, dwanaście godzin albo i dłużej, lubując się w tym, jakby naprawdę robiła coś innego, spacerowała albo gotowała obiad. Jeść też lubiła.

Kiedy on darł kartkę papieru, zawierającą słowa o spadającym z nieba sombrero, ona spała, a jej włosy spały obok niej - długie i ciemne.

Włosy śniły, że jest rano i że ona starannie je czesze.

Jeszcze kilka fragmentów, Klick!!!

Jerzy Kosiński komentarzy: 0

Kroki


Jerzy Kosiński (14 czerwca 1933 w Łodzi - 3 maja 1991 w Nowym Jorku)





Kroki, 1968
PIW, Warszawa 1989

 

Pierwsza historia z tego zbioru

 
JECHAłEM coraz dalej na południe. Wioski były

małe i ubogie; gdy tylko się w którejś zatrzymałem,
wokół samochodu zbierał się tłum, a dzieci śledziły
każdy mój ruch.

Postanowiłem spędzić parę dni w ogołoconej z roślinności,
pełnej pobielonych chat wiosce; chciałem
odpocząć, a także oddać do prania i reperacji odzież.
Kobieta, która się podjęła tej pracy, wyjaśniła, że
zrobi to szybko i sprawnie, ponieważ ma pomocnicę – młodą
dziewczynę, sierotę, zmuszoną do zarabiania

na własne utrzymanie. Wskazała na dziewczynę
patrzącą na nas z okna.

Kiedy wróciłem następnego dnia, żeby odebrać
uprane rzeczy, we frontowym pokoju się na nią natknąłem.
Od czasu do czasu podnosiła na mnie oczy,
a ilekroć napotkałem jej wzrok, usiłowała ukryć zainteresowanie
moją osobą i coraz niżej pochylała głowę nad szyciem.

Przekładając dokumenty do kieszeni świeżo uprasowanej
marynarki zauważyłem, z jaką ciekawością
spogląda na plastikowe karty kredytowe, które na
chwilę położyłem na stole. Zapytałem, czy wie, do
czego służą; odrzekła, że nigdy czegoś takiego nie widziała.

 
Powiedziałem, że przy pomocy każdej z tych

kart można kupić meble, pościel, naczynia kuchenne,
jedzenie, odzież, pończochy, obuwie, torebki, perfumy,
niemal wszystko, co się chce — bez płacenia za
to pieniędzmi.


Niedbałym tonem wyjaśniłem dziewczynie, że

mogę również używać swoich kart w najdroższych
sklepach pobliskiego miasta, że wystarczy je pokazać,
by podano mi jedzenie w jakiejkolwiek restauracji,
że mogę zatrzymać się w najlepszych hotelach
i że wszystko to dostępne jest zarówno dla mnie, jak
i dla wybranych przeze mnie osób. Chciałbym ją zabrać
ze sobą — dodałem — ponieważ podoba mi się
i jest ładna, mam też wrażenie, że chlebodawczyni
nie traktuje jej dobrze. Jeżeli sobie życzy, może pozostać
ze mną jak długo zechce.


Ciągle nie patrząc na mnie dziewczyna spytała —

jak gdyby pragnąc się upewnić — czy będą jej potrzebne
pieniądze. Po raz wtóry powiedziałem, że jeżeli
mamy ze sobą karty i postanowimy z nich korzystać,
ani jej, ani mnie pieniądze nie będą potrzebne.
Obiecałem, że zwiedzimy razem różne miasta, a nawet
różne kraje; nie będzie musiała pracować ani robić
czegokolwiek poza dbaniem o siebie, kupię jej, co
tylko zapragnie, będzie mogła nosić wspaniałe stroje
i pięknie dla mnie wyglądać i zmieniać uczesanie czy
nawet kolor włosów, jak często zechce. Aby tak się
stało, wystarczy, aby nie mówiąc nikomu ani słowa,
późno w nocy wyszła z domu i spotkała się ze mną
przy drogowskazie na krańcu wioski. Zapewniłem ją,
że gdy już znajdziemy się w mieście, do jej chlebodawczyni
wysłany zostanie list wyjaśniający, że jak
wiele dziewcząt przed nią opuściła dom, by znaleźć
pracę w wielkim mieście. W końcu powiedziałem, że
będę na nią czekał tej nocy i bardzo liczę na to, że
przyjdzie.


Karty kredytowe leżały na stole. Dziewczyna wstała

i wpatrywała się w nie ze czcią, w której było niedowierzanie;
wyciągnęła prawą rękę, by ich dotknąć,
ale natychmiast ją cofnęła. Wziąłem jedną z kart
i podałem jej. Trzymała ją delikatnie w palcach jak
sakralny opłatek, unosząc ku światłu, by zbadać
wytłoczone na niej litery i cyfry.


Ciąg dalszy Klick!!!


Facebook komentarzy: 0

Postękam

Redakcja komentarzy: 0

Chociaż człowiek nie tylko z wyglądu samego się składa, to jednak zawsze jakoś wygląda, czy chce, czy nie.


SaveMe Oh


Klick !!!


Ayami Nishimura

Klick !!!


Największy obraz świata...

...malują kobiety, codziennie, pędzelkami i kredkami do makijażu. I są największą żywą galerią, zupełnie wyjątkową, bo chętnie oglądaną przez facetów. Nawet przez jednokomórkowców, komunikujących się z rzeczywistością jedynie przez komórę; dla nich to zresztą często jedyny kontakt ze sztuką.
(fragment „Anka cześć,” Ludwika Cichego)





Tom Robbins komentarzy: 0

Cel istnienia księżyca




Przełożtył Tomasz Markowicz

Cel istnienia księżyca



Vincent van Gogh obciął sobie ucho i posłał je Marilyn Monroe.



Marilyn Monroe tak się wzruszyła, że zrezygnowała z

kariery, z basenu, z kręcenia pupką z telefonu, z samobójstwa

- słowem, ze wszystkiego - i wyjechała na południe Francji do

Vincenta van Gogha.

Czy żyli długo i szczęśliwie? Tego nie wiadomo. Ale na

pewno udawali, że żyją szczeęśliwie. Ponieważ zaś wszystko,

co udajemy, staje się rzeczywistością, fałszywe szczęście w

niczym nie ustępuje prawdziwemu.



Vincent van Gogh obciął sobie ucho i posłał je Marilyn

Monroe. Kiedy Marilyn Monroe otworzyła paczkę i zobaczyła

ucho, błysnęła swoim sławnym uśmiechem kota-co-połknął-

-banan.

Marilyn Monroe schowała ucho do palisandrowego

puzderka stojącego na toaletce. Wyjmowała je stamtąd często,

głaskała, drapała, i chichocząc, dmuchała na nie. Pewnego

razu zawiesiła je na szyi na srebrnym łańcuszku i tak poszła

na przyjęcie. Zamierzała napisać do właściciela ucha i uprzejmie

mu podziękować, ale wciąż nie miała na to czasu.

Czy Vincent van Gogh był głupcem?

Może to Marilyn Monroe była głupia. Ostatecznie Vincent

van Gogh uczynił wspaniały gest, a Marilyn Monero potraktowała

to jak blahostkę.



Vincent van Gogh obciał sobie ucho i poslal je Marilyn

Monroe. Kilka tygodni później paczka wróciła do Vincenta

van Gogha z adnotacją. ADRESATKA NIE ŻYJE.

Vincent van Gogh upewnił się, czy to prawda. Przy

okazji dowiedział się, że Joe DiMaggio zapłacił za to, aby

po wsze czasy na grobie Marilyn Monroe kładziono co trzy

dni swieże róże. Nie dopóki będzie żył Joe DiMaggio, nie

dopóki będzie istnial Hollywood, lecz właśnie po wsze czasy.

Vincent opart się o rozedrgany pióropusz epileptycznego

słonecznika.

- Kiedy nastąpi koniec świata - rzekł - Joe DiMaggio

dostanie z powrotem nieco gotówki.



Vincent van Gogh obciał sobie ucho i poslal je Marilyn

Monroe.W odpowiedzi Marilyn Monroe też obcięła sobie

ucho i posłała je Vincentowi van Goghowi.

Vincent van Gogh obciął sobie mały palec u nogi i posłał

go Marilyn Monroe. Marilyn Monroe zrewanżowała mu

się swoim. Następnie Vincent van Gogh obciął sobie powiekę

i przesłał ją pocztą. Wkrótce nadeszła powieka Marilyn Monroe.

Ich zażyłość rosła.

Wymienili palce, języki, pępki i sutki. Pewnego dnia

Vincent van Gogh wyciął sobie serce i czym prędzej wysłał

do Hollywoodu — jednakże fcorespondencyjny romans znudził

się już Marilyn Monroe i uciekła do Tijuany z Warrenem

Beatty.

Vincent van Gogh był zdruzgotany. A przecież mógł się

tego spodziewać. Miłość często kończy się w ten sposób.



Vincent van Gogh obciął scbie ucho i posłał je Marilyn

Monroe. Niedługo potem Marilyn Monroe przyleciała samolotem

do Paryża, wynajęła samochód i pojechała na południe

Francji złożyć wizytę Vincentowi van Goghowi.

Kiedy się już sobie przedstawili, Marilyn Monroe wyjeła

paczkę ciasteczek ,,Hostess Twinkles". Ponieważ ciasteczka

te zawsze podróżują parami i tak jak kojoty, goryle,

mieczniki oraz żurawie nigdy nie zmieniają partnera, każde

z nich mogło jeść własne.

Gdy zjedli, Marilyn Monroe wyjęła z koszyka igłę,

szpulkę zielonych nici i przyszyła ucho Vincentowi van

Goghowi.

- Gotowe - powiedziala zlizując z kącika ust krem

po ciasteczku. - Gotowe, brzydalku. Jeżeli na dowód miłości

znów kiedyś będziesz chciał obciąć kawalek siebie przypomnij

sobie pewien stary żydowski obyczaj. Sam zabieg jest

czysty i usankcjonowany społecznie. A co najważniejsze, nawet

igła nie może się obejść bez ucha, podczas gdy napletek

nie jest nikomu potrzebny.



Vincent van Gogh obciął sobie ucho i posłał je Marilyn

Monroe. Obcięte ucho przypominało Marrilin Monroe półksiężyc,

Więc przez długie godziny wpatrywała się w nie przy świetle

ksieżyca.

Zatelefonowala do Vincenta van Gogha.

- Po co istnieje księżyc? — spytała.

Vincent van Gogh zastanowił się nad jej pytaniem.

Doszedł do wniosku, że jest głupie.

Albert Camus napisał, że jedyne istotne pytanie, to czy

się zabić, czy nie.

Tom Robbins napisał, że jedyne istotne pytanie, to czy

czas ma początek i koniec, czy nie ma.

Camus najwidoczniej wstał z łóżka lewą nogą, a Robbins

zapomniał nastawić budzik.

Jest tylko jedno istotne pytanie. A mianowicie: Jak

zatrzymać miłość?

Jeżeli odpowiecie, powiem wam, czy się zabić, czy nie.

Jeżeli odpowiecie, powiem wam, czy czas ma początek

i koniec.

Jeżeli odpowiecie, zdradzę warn, jaki jest cel istnienia

ksieżyca.



Vincent van Gogh obciął sobie ucho i posłał je Marilyn

Monroe. Paul Gauguin był wstrząśnięty.

- Vincencie, to doprawdy niesmaczne! — zawołał. -

W przyszlości, długo po twojej śmierci, ludzie będą pamiętali

cię bardziej za to, że obciąłeś sobie ucho, niż za piękno

i prawdę twojej sztuki.

Vincent van Gogh spojrzał spod bandaży na Paula

Gauguina i uśmiechnął się.

- Nie przejmuj się - rzekł. - Sztuka umie sobie sama

radzić. A co świat będzie myślał o mnie po mojej śmierci, nie

obchodzi mnie zupelnie. Ważne jest życie. Ważna jest miłość.

Tak, stary.

Nazajutrz Paul Gauguin odciął się od żony i wyekspediował

na Tahiti.

- Biedny Gauguin. — Vincent van Gogh westchnął.

- Zrozumiał tylko połowę tego, co mówiłem.



Vincent van Gogh obciął sobie ucho i posłał je Marilyn

Monroe. Natychmiast jednak pożałował swego czynu i popadł

w głęboką depresję.

- Och, jak mogłem postąpić tak niedelikatnie? - pomyślał.

- Ucho to zbyt intymny podarunek. Należało jej

posłać fiołki albo fosfor. Należało jej posłać kartofle, pastę,

do zębów lub odpowiedniej szerokości pociągnięcia pędzla.

Na pewno obraziłem ją posyłając ucho. Och, powinienem

nazywać się Vincent van Gbur. Wszystko zepsułem!

Kiedy tak się zamartwiał, z Ameryki nadszedł krótki

list. ,,Szanowny Panie! - zaczynał się - Bardzo Panu dzię -

kuję za jedwabną sakiewkę". Vincent van Gogh odetchnął.

Uśmiechnął się od ucha do... Hm.



Vincent van Gogh obciął sobie ucho. Chciał je podarować

Marilyn Monroe, ale nie bardzo wiedział, jak to zrobić.

Nie stać go było, żeby zawieźć je osobiście. Wspólnych

przyjaciół nie mieli. Gdyby zaś wysłał je na adres wytwórni

filmowej, jakaś tęga kobieta w tweedowym kostiumie na

pewno wyrzuciłaby je do śmieci.

Czy mógł powierzyć ucho firmie ekspedycyjnej?

Ucho Vincenta van Gogha było jego miłoscią. Ponieważ

nie potrafił zdobyć się na to, żeby je wysłać normalną

drogą, poszedł na pole pszenicy i postał ucho przez wronę.


Tom Robbins

Szymon Szechter komentarzy: 0

W sobotę u Minki




Stało się to w sobotę, a zaczęło od tego, że Minka spoliczkowała publicznie Profesora, bo się jej na ulicy nie ukłonił.



Ilustracja: Tomasz Bohajedyn








W sobotę u Minki

Szymon Szechter

W sobotę u Minki i inne bajki, KONTRA, Londyn 1983



Stało się to w sobotę, a zaczęło od tego, że Minka – jedyna

w miasteczku prostytutka, która od uczniów pieniędzy nie

brała („Na razie na kredyt — mówiła — dorobisz się, to zapłacisz"),

spoliczkowała publicznie Profesora, bo się jej na

ulicy nie ukłonił. A trzeba wiedzieć, że Profesor bywał

u Minki w każdą sobotę, żadnej nie opuszczając. Ale teraz,

kiedy Profesor jest już na emeryturze, zachodzi do Minki tylko

raz na miesiąc. I tym pewno należy tłumaczyć, że jej od razu

na ulicy nie poznał.



A może po prostu był zamyślony? Może był wstrząśnięty

do głębi widokiem śmieci na czystych zazwyczaj ulicach

miasteczka? Profesor lubił porządek i uwielbiał czystość,

nigdy nie strząsał popiołu z papierosa na chodnik, ale na swoją

dłoń i na dłoni ostrożnie zanosił do najbliższego kosza na

śmiecie. Miał też Profesor na końcu swojej laski ostry gwóźdź,

na który nadziewał leżące przypadkiem na ulicy kawałek papieru

albo okurek, by je także zanieść do śmietnika. Profesor

uwielbiał czystość, lubił porządek, a nade wszystko kochał

architekturę, a jej historii uczył mnie w liceum. Teraz, kiedy

był na emeryturze, już nie uczył i może właśnie dlatego był

zamyślony, nie zauważył idącej naprzeciw Minki, nie uchylił

na czas kapelusza i został chyba niesłusznie spoliczkowany.



- Przepraszam, bardzo przepraszam, nie zauważyłem

panienki. - Przepraszam - powiedział prawie szeptem, nisko

pochylił głowę przed Minką, a kiedy podsunęła mu rękę do

pocałowania, ucałował ją z wielką czcią.



- Zwariowałaś, Minka — powiedziałem. — Na ulicy skandale

urządzać!

- Wcale nie zwariowałam. Był zawsze dobrze wychowany

i chciałam mu to przypomnieć.



I poszła sobie.

(...)

Facebook komentarzy: 0

Słowo na niedzielę

Igor Morski komentarzy: 0

Poniedziałek