19 marca 2024, wtorek
Anka Zhuravleva komentarzy: 0

Mały Książę

David Ligare komentarzy: 0

Breakfast Break

Wilhelm Sasnal komentarzy: 0

Andrzej śpi (2003)

Gostyńska 36 komentarzy: 0

Z ostatnich odkryć (opowiadanie)



Przyjęcie nie kończyło się jeszcze, ale już było widać że rozpoczęło się na dobre. W wielkim, starym, dobrze utrzymanym ogrodzie podawano mięsa, sałatki i alkohole. Nikt się tu z nikim nie kłócił, opowiadano zabawne historie, a panie dobrze wytrenowane do roli tła wybuchały śmiechem, kiedy tego oczekiwano. Rozejrzał się, i dostrzegł wokół siebie znajomych w wieku pięćdziesięciu, sześćdziesięciu lat. Nieliczni młodsi, niczym nie różnili się od półwiecznych kolegów i ich żon. Postanowił to przemyśleć samotnie w parku po drugiej stronie ulicy. Na przejściu dla pieszych zatrzymało go długie czerwone światło. Czekając na zielone, uzmysłowił sobie, że właściwie już może mieć wszystko; każdą rzecz, którą są w stanie kupić mu jego pieniądze. Ta dostępność wszystkiego, wobec jego ograniczonych, minimalnych potrzeb wydała mu się urągająca inteligencji. Na drugą stronę ulicy przeszedł na zielonym już człowiek inny niż ten, oczekujący na czerwonym. W parku doszedł do drewnianego mostu nad rzeczką przecinającą aleję dębowych olbrzymów. Oparł się o balustradę i spojrzał na rybę w wodzie. Ryba patrzyła mu prosto w twarz.

- Jak dobrze, że są surowe ryby – pomyślał głośno pod wpływem prostoty sytuacji. Nie wiadomo o czym pomyślała ryba. Gdy odpłynęła, został sam. Postał chwilę, licząc nie wiadomo na co, a potem zadzwonił po taksówkę i kazał się odwieźć do domu.

Rysunek: Andrzej Bobrowski

Ana TERESA-KATYA komentarzy: 0

Ma być ładny dzień, w sam raz na pranie

David Ligare komentarzy: 0

I... jest ładny dzień

Łukasz Orbitowski komentarzy: 0

Tydzień z głowy (449)




O darmosze

8 maja 2017


Doszedłem do tego punktu w życiu, kiedy masa ludzi czegoś ode mnie oczekuje. Dzwonią i piszą bliźni moi, pustosząc zgliszcza spokoju. Proszą, żebym zadzwonił, napisał, a także przeczytał, przyjechał, oddał i się spotykał.



Odkąd zostałem zawodowym pisarzem, nie napisałem niczego za darmo (z jednym wyjątkiem, który oszczędzam na puentę). Za wszystkie spotkania autorskie biorę pieniądze. Nie czytam żadnych tesktów przesyłanych przez młodych autorów i tak dalej.


Pewną aberracją jest moje okazjonalne angażowanie się w akcje dobroczynne. Niestety, we wszystkich przypadkach ta dobroczynność nie przyniosła niczego dobrego.


Mógłbym napisać, że moja niechęć do pracy za darmo wynika ze zdrowego zawodowego etosu. Urzędnik nie pracuje za darmo, sprzątaczka, menedżer i prezydent naszego wesołego kraju również, więc dlaczego należy oczekiwać takiego trudu od pisarza? Być może ludzie kultury mają jakieś szczególne zobowiązania wobec społeczeństwa. Wydaje mi się jednak, że nie mają.


Chodzi o coś innego. Jeśli, na przykład przeczytam tekst jakiegoś młodego autora (co znów, chyba powinienem robić, bo sam byłem młodym autorem i moje teksty czytano) poświęcę czas, który mógłbym przeznaczyć na pisanie, albo oddać moim bliskim. To samo dotyczy przyjeżdżania, uczestniczenia i wypowiadania się na tematy najróżniejsze. W tym ostatnim wypadku mam dodatkowy argument. Otóż, nie znam się kompletnie na niczym.


Kiedy byłem młody wydawało mi się, że czas jest niemal nieograniczony i to nie w perspektywie lat ale jednego dnia. Od świtu do nocy mogłem zrobić wszystko co chciałem i powinienem. Od dawna tak nie jest. Mam czas na pracę i bliskich mi ludzi. No dobrze, lubię też pójść na siłkę, poczytać książkę i pograć na konsoli. Nie wyrywajcie mi sztangi z dłoni bo się wkurwię i co wtedy.


Praca jest pracą. Nie wykonuje się jej za darmo, z jednym zapowiedzianym wyjątkiem.


Ten tekst jest za darmo. I inne teksty tutaj. Proszę.

Klick!!!

Jakobe Mansztajn komentarzy: 0

W chwale



Drodzy Państwo, parę dni temu wracam autem do domu, jest dzień wolny, ulice puste, nigdzie się nie śpieszę. W radio Rihanna, w sercu cisza i spokój. I gdy tak toczę się powoli do świateł, obok mojego auta coś spada. To spada piłka. Na pustym ryneczku po prawej, z pięć metrów od ulicy, kilku kolesi kopie sobie w gałę. A że stetryczały już ze mnie człowiek, to myślę coś w stylu: "Ależ nieroztropne zachowanie!". Dosłownie tak myślę, chociaż sam jak pajac drę w aucie ryja do Rihanny.


W każdym razie jeden z kolesi wbiega na ulicę, i "wbiega" to może nawet nie jest najlepsze słowo, bo raczej wtacza się slalomem tym swoim wielkim cielskiem zakończonym groźną głową, niezdarnie chwyta piłkę i z całej siły wykopuje przed siebie. I "przed siebie" to też nie jest najlepsze słowo, bo zamiast do przodu - piłka leci do tyłu, odbija się od budynku i trafia w moje auto.


A ja wtedy czuję imperatyw. Taki moralny imperatyw, żeby wyjść z auta i powiedzieć: "Człowieku, no kurwa, masz boisko sto metrów stąd, a napierdalasz przy samej ulicy. Czy ty jesteś poważny?". Coś takiego mniej więcej mówię w swojej głowie, ale jednocześnie coraz bardziej obawiam się o swoje życie, bo typ nie dość, że na oko tak ze sto dziesięć kilo, to jeszcze ewidentnie jest na imprezie. A ja kiedyś chciałbym mieć rodzinę, też grać ze swoim synem w piłkę, raz do roku jeździć na all inclusive do Tunisu i ogólnie być żywy, a nie zabity na ulicy. Ale jak ktoś piłką lutuje, nawet przypadkiem, w moją złotą kobrę, to czuję, że nie ma innego wyjścia. Że wyjście jest tylko jedno. Biorę więc głęboki oddech, odpinam pasy, powoli otwieram drzwi i zanim zgaśnie światło, koleś mówi: "Przepraszam". Na co ja: "W porządku, nic się nie stało". I odjeżdżam. W chwale.

Źródło, Klick!!!