Napisał:

Biegnę sobie ulicą. Och! jak biegnę. A ze mną pies. On też och! Biegniemy. Rzucam piłeczkę. Pies za nią biegnie. Och! Jak biegnie. Mówię mu:
- Aportuj, Fajfus.
A on mówi:
- Nie mam pojęcia, jakie mechanizmy behawioralne wykształcone na drodze ewolucji mojego gatunku każą mi aportować tę piłeczkę, ale będę ją aportował jak pojebany w przedni płat mózgowy.
I leci za piłeczką. I aportuje jak pojebany w przedni płat mózgowy.
A zza rogu wyjeżdża samochód. Zatrzymuje się koło mnie, otwierają się drzwi. Za kierownicą siedzi mój znajomy, poeta Andrzej Rojidowicz.
- Wsiadaj - mówi do mnie.
- OK - odpowiadam.
- A ja? - pyta mój pies, Fajfus Fajfusowicz.
- Ty też wsiadaj - mówi And.
- O Jezu, Jezu - cieszy się pies. - Szybko, szybko! Wskakuję do samochodu, będę jechał, będę jechał samochodem. Ależ tu zaraz pojadę.
Jedziemy. Szybko jedziemy. Coraz szybciej. Pytam Anda, czemu jedziemy tak szybko.
- Musimy się rozpędzić do określonej prędkości, żeby cofnąć się w czasie - odpowiada.
- Żeby co zrobić?
- Tak jest! - cieszy się mój pies. - Cofamy się, cofamy w czasie. Ależ zaraz się cofniemy, cofniemy się w czasie jak pojebani jacyś. Tak, tak, tak!
- A po co chcesz się cofnąć w czasie? - pytam Anda.
- Żeby zabić Hitlera.
- O, kurwa - cieszy się mój pies. - Zabijemy Hitlera. Ależ go zabijemy. Zajebiemy chuja. Tak, tak, tak!
And rozpędza samochód jeszcze bardziej. Przed szybą zaczyna coś błyskać, jakieś światła świecą, jakieś błyskawice trzaskają. Zatrzymujemy się. Przed maską samochodu stoi koń. Stoi i gapi się na nas.
- Gdzie my jesteśmy? - pytam Anda.
- W Wiedniu, w roku 1908.
- Och żesz Chryste, Jezusie Przenajukrzyżowańszy - cieszy się mój pies. - Jesteśmy w Wiedniu, chłopaki. W pierdolonym Wiedniu jesteśmy!
- Możesz się już zamknąć? - mówię do psa.
- Oj, dobra - odpowiada. I pluje przez okno.
Wysiadamy z samochodu. Idziemy na rynek. And wskazuje mi jakiegoś młodego mężczyznę, który siedzi przy sztalugach i maluje upasionego wąsacza w meloniku. A na kolanach wąsacza siedzi brodaty karzeł i gryzie białą kiełbasę.
- To Hitler - mówi And.
- Który? - pytam.
- Ten malarz.
- OK.
Podchodzimy do Hitlera. And wyjmuje rewolwer i strzela.
- To za Baczyńskiego - mówi And. I strzela jeszcze raz. - A to za Gajcego.
- Scheiße - mówi Hitler. I pada na bruk. - Nun ist die Kacke am Dampfen. Scheiss drauf, ich hol' die Bullen. Das pisst mich an! Du gehst mir voll auf den Sack!
- Dobra, wracamy - mówi And. I kłania się upasionemu wąsaczowi i karłowi.
- Psiakrew, kurde bela, Wilhelmie - mówi upasiony wąsacz do karła. - Ja rozumiem, że chujowy był z niego malarz, ale żeby od razu coś takiego.
- Ja także nic z tego nie rozumiem - odpowiada karzeł. - Ale zajebiście dobra ta kiełbasa.
- No dobra, rzeczywiście. Udała się w tym roku.
- Tak jak i ogórki.
- Ogórki i konfitury.
- A smalec? Smalec się udał?
- Smalec niestety nie.
- A to pech.
Klick!!!
Mnogość
Odwróceni
Złoty medal - 22. Międzynarodowego Biennale Plakatu
Ludziki

A u nas jesień, ale bardzo uprzejma wciąż, słońca nie skąpiąca, choć chłodnawo. Z wielkiego drzewa spadają orzechy, stukają o spadzisty dach garażu i staczają się po nim na podwórze. Z garażu wyjeżdża auto, a później wjeżdża, rozgniatając orzechowe łupiny.
Ilustracja, plakat Maja Wolna, Klick!!!
Do ich tłustych mózgów zlatują sikorki i kłócą się o najlepsze kąski. Czasem pojawi się wrona i wtedy sikorki ustępują miejsca, cierpliwie czekając aż zwolni się miejsce przy stole. Kiedy zjawia się sójka, co jej się nie chce odlecieć za morze, wrona łapie całego orzecha w dziób i odfruwa, a sikorki kłócą się na gałęziach o miejsce przy stole, które się zwolni, gdy odleci sójka.
Pojawienie się Włodzinka, kota sąsiadów, powoduje że całe towarzystwo bierze pióra za pas. Włodzinek, potwierdziwszy swoją niezasłużoną pozycję głównego mordercy, przeciąga się, pogapia tu i tam leniwie i idzie polizać szyjki butelek od piwa w skrzynce pod okapem garażu. Jutro znów przyjdzie, w nadziei, że w skrzynce będą stały nowe puste butelki do polizania; w gruncie rzeczy nie ptaki go interesują, ptaki są wszędzie - na pyszne butelki przy garażu przychodzi; na piwko po prostu tutaj wpada Włodzinek.
I przyjechał do nas Sindbad Ali, i zapytał czy mógłby zamieszkać w naszym garażu. A nawet nie byliśmy ciekawi czy przybywa z Libii, Syrii, Iraku, czy innej świętej Arabii szczęśliwej, z której ucieka kto żyw, więc w sumie nic ciekawego, nie ma pytać o co.
Nie był na tyle bogaty Sindbad Ali, żeby pojechać do Paryża, Londynu, czy od razu do Szwecji, ale nie był przecież aż tak biedny, żeby nie jechać nigdzie; był w sam raz zamożny żeby przyjechać do Polski i zamieszkać w naszym garażu.
Nie wyglądał na człowieka, który szybko zamierza stać się Europejczykiem i zaraz sobie kupi quada do rozjeżdżania naszych zbóż rolniczych i lasów produkujących tropy miłych zwierzątek; nie przypominał nuworysza, który musi mieć quada, i od razu z największą nawigacją. Więc czemu nie?... niech sobie zamieszka - pomyśleliśmy i powiedzieliśmy: Tak.
To znaczy, pierwsza zgodziła się żona, bo ma słabość do mundurów, a Sindbad Ali był ubrany w kurtko-marynarkę przypominającą mundur. Podniszczony już wprawdzie, ale z dużymi guzikami obciągniętymi w błyszczące pozłotko, i z epoletami. Nie takimi okazałymi jak u Kadafiego, co stylizował się na Michaela Jacksona, słynącego z mundurów zwodniczo zjawiskowych, wzbudzających zachwyt dziecięcej widowni i ją zjednujących – nie aż takie coś miał na sobie Sindbad Ali, ale i to wystarczyło, żeby moja żona, ubóstwiająca Michaela, jak wszystkie dzieci świata, powiedziała: Tak.
I Sindbad Ali zamieszkał w naszym pięknym drewnianym garażu. A jak już zamieszkał, to cały dzień spał, i całą noc. Potem wstał i wyruszył na podbój okolicy. Wrócił po południu, w kobiecym towarzystwie.
- To jest Sarabi – przedstawił nam swoją kobietę. Z miną księcia posiadacza to uczynił, pana na włościach.
- Dzień dobry – powiedziała grzecznie uśmiechając się Sabinka. Bo to Sabinka była z pańskich chałup, którą przecież znaliśmy, bo często dawaliśmy jej pięć złotych, gdy brakowało jej do Nalewki Lubuskiej, albo Żołądkowej Gorzkiej.
I zamieszkali oboje w naszym garażu. I mieszkali tam aż... do wieczora. A rano znaleźliśmy kartkę. Dziękujemy! - było napisane na kartce, a dookoła tego listu serce ułożone z lśniących świeżością kasztanów. Tyle zostało nam po Sindbadzie i jego Sarabi Sabince, którzy byli już w drodze do innego, lepszego i piękniejszego garażu. Kawę, zaniesioną im z samego rana, rozlaliśmy do filiżanek i przekąsiliśmy po słodkiej bułeczce, kupionej dla nich w piekarni „Gidaszewski i syn", a potem zjedliśmy jeszcze po plastrze szynki od rzeźnika Błaszkowskiego.
- W sumie to nawet dobrze – powiedziała żona. - Sabinka znalazła atrakcyjnego kawalera z zagranicy, co prawda nie z Zachodu, ale jednak z Południa jakiegoś gorącego, on znalazł kobietę, a my mamy porządek w garażu, czego więcej chcieć?...
- W sumie tak – zgodziłem się.
- A wszyscy myśleli, że ta Sabinka już nikogo nie znajdzie, bo wygląda jak bigos chodzący, a tu popatrz, jaka to była atrakcyjna partia, tylko nikt się nie potrafił poznać... - westchnęła żona.
- Największa atrakcyjność Polek dla człowieka z Arabii polega na tym, że są bezpłatne – zauważyłem. - Nie trzeba za nie płacić stu kóz, ani sześćdziesięciu owiec, ani dwudziestu wielbłądów, są za darmo, w promocji tutejszej, dzięki której przybysz może stać się facetem od razu poważnym w hierarchii, bezpłatnie. Kobieta jest kobieta, sztuka jest szuka, a jak ją się umyje, przesuszy, to będzie jak nowa – powiedziałem, co mi akurat mózg podrzucił automatycznie, więc bezrefleksyjnie.
- Pomyślałabym, że jesteś cyniczny, gdybym cię nie znała i nie wiedziała, że jesteś głupi tylko – skwitowała żona.
- Chyba zapalę – odkryłem przed nią swój zamiar i jako człowiek nierzucający słów na wiatr zapaliłem.
- A skąd ty to wszystko wiesz, o ludziach z Arabii?
- Zakrzewski mi powiedział – ujawniłem źródło.
- A on skąd to wie?
- On nawet potrafi powiedzieć jaka jutro będzie pogoda!
- I jaka będzie?
- O to akurat nie zapytałem – wyznałem.
- I co my teraz zrobimy?... - westchnęła.
- W związku z czym?
- Pojechali sobie, a w dodatku nawet nie wiemy jaka będzie pogoda...
- Może...
- Może?...
- Może zrobimy ludziki z tych kasztanków? - sprzedałem swój jedyny atrakcyjny pomysł na spędzenie dnia.
- Lepiej zadzwonię do Aldony i trochę postękam...
- Co masz przeciwko ludzikom z kasztanków? - zapytałem jeszcze, ale ona już wykręcała numer do Aldony.
Sikorki przez cały czas wykłócały się na gałęziach o miejsce przy stole, które zwolni się gdy tylko znikniemy z pola widzenia. Nieoczekiwanie pojawiła się sroka. Przestraszone ucichły, ale gdy sroka spłoszona naszą wędrówka do domu odleciała, znowu zaczęły wrzeszczeć, a potem... potem zleciały się do stołu. Włodzinek nie przyszedł. Przestraszyła go nowa chwilowa obecność Sindbada? Niepotrzebnie, bo garażowy gość nie był z jakiejś bolszewii chińskiej wietnamii, tylko z Arabii, gdzie koty są co najmniej niejadalne.