19 marca 2024, wtorek
Dorota Masłowska komentarzy: 0

i Justyna Sobolewska rozmawiają w Polityce (fragmenty)



- Myślę, że opinie są kompletnie passé. Mają je ludzie, którzy uważają, że wiedzą. Już tutaj się mylą. Jedyne, co wiemy, to że poruszamy się w galarecie informacji, że budujemy swoje poglądy ze śmieci nie wybranych przez siebie, ale często wybranych przez system pod nas. Więc skąd ta śmiałość wszystkich opiniujących? Jakby byli w zbiorowej hipnozie.


(…)

Latami budowałam siebie w opozycji do tego początku, zawsze to był punkt odniesienia, cały mój rozwój odbywał się w cieniu nienawiści, agresji, okrutnych słów. Dojrzewałam względem nich. Ciekawe, że to było zawsze dla mnie wyraźniejsze niż aprobata i sukces. Zastanawia mnie, dlaczego mam taką potrzebę siłowania się z ludźmi, podejmowania ciągłych prób narzucenia im swojej wizji. W filmie „Moonage Daydream” Dawid Bowie mówił o komercyjnym sukcesie w latach 80. – jak nagle olśniło go, że nigdy nie chciał robić tego, co lubią ludzie, że zawsze chciał narzucić im to, co podoba się jemu. Choć film mi się nie podobał, to te słowa mnie olśniły. To jest właśnie moje życiowe dążenie. Usiłuję siebie narzucić w niedopuszczalnych wersjach i wizjach.

Chcesz tego oburzenia i gniewu, nim się karmisz, chociaż on jest obiektywnie destrukcyjny. Ja się trochę tym pasę. Im więcej widzę takiej minoderii, kokieterii, internetowej dewocji, tym bardziej kusi mnie, żeby się z tym drażnić, mimo że to jest wszechpotężne i w oczywisty sposób takie jednostki jak ja rozszarpuje, a przynajmniej szarpie. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego nie interesuje mnie przyjemność i powodzenie...

(…)

Ja ostatecznie widzę w pisaniu dużo więcej niż notowanie tego, co i jak ludzie mówią. To ćwiczenie z nadawania jak najtrafniejszych nazw rzeczom. Z precyzowania. Trafiania w sedno. Tak długo to robię, że zmienił się mój sposób formułowania myśli. Jako 20-latka byłam zafascynowana żywiołem i śmietnikiem językowym, a teraz zmierza to w odwrotną stronę, w kierunku obierania zdania ze wszystkiego, co zbędne, aż do nagości. Chodzi mi o to, by nie mnożyć słów.

Całość, Klick!!

Dąbrowski komentarzy: 0

2023!!!

Gostyńska 36 komentarzy: 0

Czekając na ostatni orzech (opowiadanie)

...


Na Kurzej Górze nie ma żadnej góry. Są za to kury. W żadnej lodówce filet z kury nie zachowuje świeżości tak długo jak w kurze, dlatego kury tygodniami wałęsają się po podwórzach, surowe, zawsze świeże, gotowe na niedziele i święta. Pilnują ich psy przykute łańcuchem do budy. Przy budzie zawsze stoi garnek. Na Kurzej Górze nie ma dwóch takich samych garnków; każdy jest inaczej obtłuczony. Do garnków ludzie czasem nalewają wodę, a czasem wrzucają resztki z obiadu. Na Wigilię psy dostają rybę: łeb z karpia albo skórę z makreli. Na Kurzej Górze są trzy kapliczki z Bozią, w planach jest czwarta, bo ludzie tutejsi marzą o królestwie niebieskim, by tam osiągnąć wymarzone, prawdziwe życie wieczne.

Codziennie nad Kurzą Górą słońce wschodzi rano na wschodzie, a zachodzi wieczorem na zachodzie, i nigdy mu się nie pomyli. Co parę lat ludzie tutejsi idą na wybory, głosować na partię, która obiecuje najwięcej. Każda partia obiecuje wszystko, co chcą, ale oni i tak potrafią wybrać, tacy są mądrzy.

Latem jest tutaj gorąco, a zimą jest zimno i zamarza woda, ale tylko psom w garnkach, bo ludziom nie zamarza, tacy są mądrzy. Dużo ptaków śpiewa latem na Kurzej Górze, ale nikt nie wie jakie konkretnie, bo te ptaki są małe i niejadalne, więc nieciekawe zupełnie. Kiedy pada, koty wracają do domów, ale niektóre nie wracają. Nie wiadomo czy mokną, bo nikt się aż tak nie interesuje kotami, żeby wyjść na deszcz i sprawdzić czy kot moknie czy nie. Na Kurzej Górze mieszkają Jaś i Małgosia. Są już trochę schorowani. I nie robią z tego problemu. Mieszkają tu też inni schorowani ludzie, którzy też nie robią problemu. Przeważnie kobiety tutejsze chorują na choroby damskie, a mężczyźni na typowe męskie. Wszyscy chorzy na Kurzej Górze leczą się lekarstwami z ulotki, które są bardzo dobre, bo na nic nie szkodzą.

Ludzi z Kurzej Gory nie pokazują w telewizji, nie można o nich przeczytać w gazecie, nie bywają celebrytami, nie są znani, podziwiani, nie zazdrości im się. Ale oni nie marzą wcale o tym, żeby być celebrytami, nawet nie wiedzą, że mogliby, choć przecież celebrytą może być każdy. Na Kurzej Górze nie mieszka żaden z naszych znajomych, ani stamtąd nie pochodzi.

Stąd nikt nie wyjeżdża żeby zrobić światową karierę, bo takie kariery można sobie obejrzeć w telewizji, więc po co jechać, skoro można sobie pooglądać gotowe, już zrobione. Wygodnie, na kanapie z podusią pod plecami. Jedna pani, jeszcze nie schorowana, wyjechała co prawda i zrobiła karierę kosmetyczki – nikt, jak ona, nie potrafił z takim znastwem, umiejętnością i zamiłowaniem wycisnąć pryszcza, wydłubać żałobę zza paznokcia, wyrwać włosy z nosa pięknym paniom i pięknym panom. Kosmetyczkowała aż miło! Miała naprawdę duże wzięcie, zdobyła uznanie i wyrobiła dobrą markę dla wszystkich dziewczyn z Kurzej Góry, które chciałyby pójść w jej ślady, ale żadna jakoś nie poszła. Nikt nie wyjeżdża stąd chętnie, ale Jaś powiedział pewnego dnia: Dzisiaj wybiorę się do miasta. I wybrał się do miasta. Tam znalazł na ulicy kamyczek i zaczął go kopać bez celu. Kamyk potoczył się do kratki kanalizacji i wpadł do środka, więc Jaś poszedł dalej, próbując przypomnieć sobie, gdzie zaparkował samochód. Wkrótce udało mu się, odnalazł auto i powrócił nim na Kurzą Górę. Tu z łatwością odszukał swój dom i Małgosię, która już na niego czekała z obiadem. Zjadł sam, bo ona zjadła już wcześniej.

Mówisz, że chcesz zobaczyć to miejsce na własne oczy. W sumie, moglem się tego spodziewać po tobie. Sięgam po paczkę na stole, wyjmuję jednego, zaciągam się bez entuzjazmu. Na podwórzu cztery gawrony siedzą na łysym drzewie i czekają, aż spadnie ostatni orzech, zwisający z cienkiej jak nić gałązki, na której nie sposób przysiąść by go porwać. Gaszę, nie sięgam po następnego. Idę do kuchni po kluczyki, zgarniam je z parapetu. Ty stoisz już w drzwiach gotowa.

Dwie mrówki akurat pobiły się o kawałek liścia morwy, gdy mijamy tablicę: Kurza Góra - czarna doznała urazu głowy, a ruda złamała nogę. Za tablicą są latarnie, ławeczki, chodnik, a po drugiej stronie sosnowy las; ulica wygląda jak promenada wiodąca do morza z plażą, tylko że tu nie ma plaży ani morza, są domy z numerami. Przed jednym z nich, przy drodze stoi człowiek z rękami założonymi do tyłu na plecy w geście Napoleona, ale to nie jest prawdziwy Napoleon – duży, otyły, właściwie brzuchaty, wygląda na swoje lata: pomiędzy 40 a 70. Nie wiadomo jak długo tak stoi. Stara się nie patrzeć w naszą stronę, ale widać, że kontroluje wszystko. Każesz zatrzymać auto. Wysiadasz.

- Dzień dobry – podajesz rękę Napoleonowi z Kurzej Góry.
- Dzień dobry pani, jestem Jaś – mówi ten człowiek, ujmuje twoją rękę i całuje dłoń nie starając się nawet wciągnąć brzucha.

- Co pan robi, panie Jasiu? - słyszę twój głos, wysiadając z samochodu.
- Stoję, proszę pani.

- Aha.
- Lasowałem wapno, tam w dole – Jaś pokazuje gestem na obejście, którego nie widać zza wysokiego parkanu – a teraz stoję i czekam aż się dobrze zlasuje.

- Aha.
- Tak to jest, trzeba czekać – wydaje mi się, że Jaś wypina swój brzuch, pragnąc podkreslić jego posiadanie, wobec braku czegoś takiego u mnie.

- Aha – powtarzasz, demaskując zakłopotanie, zbicie z tropu, zawstydzenie tym, że ktoś jest dumny z takiego defektu estetycznego.
- A długo tak się będzie lasować to wapno? - przychodzę ci z pomocą.

- Zależy. Czasem szybciej, a czasem trzeba czekać do wiosny, aż się przemrozi przez zimę – Jaś objaśnia tonem pedagoga, poirytowanego trochę, że nie wiemy takich oczywistości.
- To my pojedziemy – biorę cię pod prawe ramię i kieruję do samochodu.

- Zaraz, zaraz! - Jaś chwyta cię za ramię lewe, łapie za rękę, całuje w dłoń: - Miło było panią poznać, szerokiej podróży – mówi i powraca do postawy Napoleona na posterunku, pilnującego zlasowania się wapna w dole.
- Do widzenia panie Jasiu, na wiosnę, do zobaczenia! - mówisz już z ruszającego samochodu, uśmiechając się najserdeczniej przez uchylone okno do człowieka stojącego przed domem przy drodze. On nie reaguje ekstatycznie, ani bez entuzjazmu; dla niego rozmowa jest zakończona, nie będzie silił się na jej podtrzymywanie; w każdym razie nie wygląda, żeby był zainteresowany trwonieniem czasu na takie bzdury.

- Ty tego nie zrozumiesz – mówisz po jakimś czasie, kiedy dojeżdżamy do skrzyżowania kończącego Kurzą Górę.
- Powiedz lepiej, czy skręcamy, czy jedziemy prosto? - pytam rzeczowo, wymagająco, bo trzeba podjąć ludzką decyzję.

- A on tam będzie stał na swoim posterunku... - wzdychasz opierając łokieć na poręczy podgrzewanego fotela i kręcąc palcem włosy za uchem w loczek. - Taki jest naturalny, kompletny, pewny swoich racji, bezwstydny...
- Niektóre życia są udane, a niektóre mniej – skręcam w lewo.

- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Nic wartego rozmowy. W każdym razie, dwa razy dwa równa się cztery, w każdym języku i wszędzie: w Paryżu, Moskwie i na Kurzej Górze też.

Przed wjazdem do miasta zatrzymują nas bariery opuszczone na przejeździe kolejowym. W jedną stronę mknie pośpieszny wypełniony ludźmi, w przeciwną pędzi expres też wypełniony ludźmi. Jednym i drugim bardzo się śpieszy. Najprawdopodobniej wielu spośród mknących ludzi przegląda teraz gazety z ekscytującymi newsami, które jutro staną się historią zalegającą dna koszy oczekujących na wywózkę smieci pod koniec kżdego miesiąca.

Z któregoś pędzącego okna wystrzeliwuje skóra z pomarańczy, przelatuje kilkanaście metrów, uderza o ziemię, koziołkuje po chodniku i nieruchomieje u stóp jegomościa oczekującego na uniesienie barier. Jegomość podnosi skórę, przygląda się jej, wącha i wrzuca do pustego kosza na śmieci. Skóra jest pierwszym śmieciem w tym koszu.

Pociągi już przejechały, zabierając ze sobą rumor, gwałt i huk. W umiarkowanej ciszy słychać odgłosy roztrząsacza obornika pracującego na podmiejskim polu.

Bariery unoszą się, przejeżdżamy przez tory. Wkrótce znajoma ulica, stoimy na czerwonym, ruszamy na zielonym.

Na podwórzu, cztery gawrony wciąż siedzą na łysych gałęziach i czekają aż spadnie ostatni orzech. Przypominają mi się dwie mrówki ranne w pojedynku o liść morwy, jedyne, na co mogą liczyć to to, że w nocy nie przyjdzie pierwszy tegoroczny mróz. O Napoleona jestem spokojny, poradzi sobie, w najgorszym razie schowa się w domu, gdzie nie zamarza woda, ale mrówki?! Które są w zasadzie jedną kroplą wody okrytą hitynowym pancerzykiem?


Rysynek - Andrzej Bobrowski

Lyn Hejinian komentarzy: 0

Romantyczna chwila

 

Romantyczna chwila

 

Po kinie, gdzie wyświetlali dokument przyrodniczy, przez Canyon

                                                                                                           [Road

wchodzimy do centrum handlowego, pełnego galerii i drogich

                                                                                                          [butikow,

 

gdzie w letnie wieczory pachną sztuczne pomarańcze,

a gładkie cegły murów świecą w ciemności jak ciało.

 

To dopiero nasza druga randka, siadamy na ławce,

trzymamy się za ręce, nie patrząc na siebie,

 

a gdybym był pingwinem, przechyliłbym się w tej chwili

i czule zwymiotował mojej ukochanej prosto w usta,

 

a gdybym był pawiem, naprężyłbym mięśnie pośladków,

żeby stanął mi wachlarz z piór, barwny jak cinema city.

 

A gdyby ona była samicą patyczaka, zapewne

wbiłaby mi leciutko podskórne żądło w szyję

 

i wstrzyknęła dawkę hormonów na uspokojenie,

żeby przyczepić mi do piersi torbę z jajeczkami,

 

a gdybym ja był młodym szympansem, odłamałbym gałąź

z pobliskiego drzewa i roztrzaskał szyby wszystkim jubilerom.

 

A gdyby ona była ropuchą mauretańską, swoim imponującym

językiem trzykroć obwiązałaby mi udo

 

i czule trzepnęła mną o powierzchnię naszej sadzawki,

ja zaś dobrze bym wiedział, że jej uczucie jest prawdziwe.

 

Ale na razie siedzimy chwilę i milczymy, wreszcie ona mówi,

ze w porównaniu z zachowaniami żółwia czy iguany

 

samce ludzkie są całkiem przekonujące w wyrażaniu uczuć.

A ja odpowiadam, że doprawdy nie potrafimy docenić,

 

jak w istocie delikatne są samice krokodyli.

Wtedy ona sugeruje, że pora już iść

 

na jakieś lody w rożkach i je zjeść.

 

 

Lyn Hejinian, z tomu Hard Rain 2005, przekład Marcin Szuster, za Literatura na świecie nr 11-12/2010

rysunek: Anna Cięciel

Gostyńska 36 komentarzy: 1

Gdzieś jutro, pod niebem (opowiadanie)








Do naszego domu przylegała pustynia. Za oknem piasek ciągnął się aż po horyzont. Nie rosło tam nic. Mieszkały tylko surykatki, z którymi się nie przyjaźniliśmy, oraz piesek stepowy, który ciągle spał, więc jakby go nie było. Kiedyś żyły tu jeszcze dwa pustynne pająki, ale się zeżarły: najpierw jeden zaczął żreć drugiego, a gdy ten się zorientował, zaczął pożerać pożerającego, i szło im mniej więcej po równo tak, że skończyły równocześnie i... zniknęły. Odtąd mieszkaliśmy sami i nikt nam nie przeszkadzał.


W niedzielę postanowiłaś odwiedzić ciotkę mieszkającą dwie pustynie dalej. Ja wziąłem koszyk i poszedłem na skały nazbierać soli, bo nam się kończyła. We wtorek wyszłaś do fryzjera, żeby zmienić wygląd. Ja zostałem w domu, bo soli nazbierałem już w niedzielę. Leżałem na plecach i liczyłem pory na naszym suficie, gdy przyszła ta dziewczyna. Zapytała, czy mogę pożyczyć jej trochę soli, bo jej się skończyła. Pożyczyłem jej sól, porozmawialiśmy o bzdurach i sobie poszła. W piątek wybrałaś się na fitness żeby schudnąć, chociaż mówiłem, że nie musisz chudnąć. Dziewczyna zjawiła się zaraz po twoim wyjściu, odniosła pożyczoną sól, chyba tę samą, którą jej dałem we wtorek, ale pewności nie mam, bo każda sól smakuje identycznie. Naplotła trochę głupot, więc ja też solidarnie naplotłem, a potem sobie poszła. W sobotę wyszłaś do oazy, wykąpać się w wodzie z minerałami. Dziewczyna długo nie przychodziła, ale w końcu się zjawiła. Od razu przeprosiła za spóźnienie, a ja, żeby pokazać że nic nie szkodzi, dałem jej twoje ulubione jabłko. Pytałaś mnie później, gdzie jest twoje ulubione jabłko, a ja okłamałem cię pierwszy raz mówiąc, że chyba ci się tylko zdawało, że tu było jakieś twoje ulubione jabłko. Przez miesiąc nie wychodziłaś z domu i już prawie zapomniałem o tej dziewczynie, ale kiedy poszłaś do krawcowej po nowy strój, dziewczyna znów się zjawiła, z pieskiem stepowym. Zapytała, czy nie zginął mi piesek, a gdy odpowiedziałem że nie, poszliśmy razem odnieść go tam, gdzie go znalazła. Piesek stepowy był bardzo zaspany i gdy tylko włożyliśmy go do jego nory na pustyni, z jej wnętrza dobiegło chrapanie. Następnego dnia wyszłaś po nowe rzęsy do oczu, chociaż tłumaczyłem, że stare są jeszcze dobre, ale ty uparłaś się że do nowego stroju stare nie są dobre. Wróciłaś wieczorem z katalogiem. Nalegałaś bym go oglądał razem z tobą, a kiedy odmówiłem i poszedłem spać, wpatrywałaś się w kartki przez całą noc. To był katalog nowych nosów. Rano wziąłem koszyk i poszedłem na skały po sól, ale soli nie znalazłem. Wróciłem do domu bez soli, a ciebie nie było. Zostawiłaś kartkę, że wychodzisz po nowy nos i wrócisz późno bo salon z nosami jest o trzy pustynie stąd. Pierwszy raz użyłaś słowa salon. Dziewczyna przyszła jak tylko skończyłem czytać twoją wiadomość. Zapytała, czy nie potrzebuję soli. Powiedziałem, że potrzebuję, więc wyjęła z koszyka, który ze sobą przyniosła, małą grudkę i podała mi, żebym spróbował czy mi smakuje. Spróbowałem, a potem podałem jej i ona też spróbowała. Tak zjedliśmy naszą pierwszą grudkę soli. Wróciłaś dopiero nad ranem, z nowym nosem, który mi się podobał, bo wyglądał jak stary, chociaż był nowy. Z triumfalną miną podałaś mi dwa katalogi z nowymi pępkami. Nie pojmowałaś, jak mogę nie chcieć oglądać nowych pępków, gdy ty bardzo chciałaś je oglądać. Wieczorem, kiedy szedłem spać, ty wciąż nie odrywałaś oczu od nowych pępków w katalogach. Rano odgoniłem trzy surykatki, które chciały ukraść sól z naszej spiżarni. Nakrzyczałem na nie i zagroziłem, że jeśli spróbują jeszcze raz, to pogadamy inaczej. Zdziwiłaś się tą sceną, powiedziałaś że nie miałaś pojęcia, że jestem na tyle staroświecki, żeby rozmawiać ze zwierzętami. Przeprosiłem i obiecałem, że to się więcej nie powtórzy. Była niedziela, a po niej był poniedziałek. We wtorek, gdy jeszcze spałem, wyszłaś z domu nic nie mówiąc, a ja wiedziałem, że udałaś się po nowy pępek. Przez dzień zastanawiałem się, czy już za tym razem odkryjesz katalog nowych marzeń, beze mnie? Dziewczyna zjawiła się dopiero nazajutrz rano. Przybyła na wielbłądzie osiodłanym do drogi. Usiadłem tuż za nią. Zwierzę ruszyło najpierw leniwie, a potem pokłusowało przez piach. Obejrzałem się, żeby zobaczyć nasz dom, ale wydma zdążyła go już przesłonić.


Rysunek: Andrzej Bobrowski

Dorota Masłowska komentarzy: 0

Między nami dobrze jest