19 marca 2024, wtorek
Ludwik Cichy komentarzy: 0

Największy obraz świata...

Foto: design-dautore.com, Klick!!!




Największy obraz świata...

...malują kobiety, codziennie, pędzelkami i kredkami do makijażu. I są największą żywą galerią, zupełnie wyjątkową, bo chętnie oglądaną przez facetów. Nawet przez jednokomórkowców, komunikujących się z rzeczywistością jedynie przez komórę; dla nich to zresztą często jedyny kontakt ze sztuką.
(fragment „Anka, cześć” Ludwika Cichego)

Redakcja komentarzy: 0

Poświęcenie



Fragment wyjęty z "Anka cześć," Ludwika Cichego
Klick!!!

 

Obraz: Vicky Mount Art. Klick !!!




Anka cześć,
zastanawiałaś się kiedyś co to jest poświęcenie?

dobry pan…
„Boże, jeszcze muszę iść z tym biednym psem na spacer. Cały dzień czekał na te swoje piętnaście minut, to cały jego świat, sens istnienia. Nie chce mi się jak cholera, ale pójdę. Chodź, ty moje biedne psisko, dostaniesz swój spacer, nie będę chujem…”

… i dobry pies
„Sama przechadzka da się jeszcze jakoś znieść; nawet jak mi rzuca tego cholernego kija do tej cholernej lodowatej rzeki z niechlorowaną wodą, ale najgorsze jest to udawanie, że mnie to rajcuje, to spacerowanie z tym biednym facetem. Jakby nic nie istniało tylko spacery, jakby se kurwa do kina nie mógł pójść, na gadu-gadu albo jakie inne pierdo włączyć.”

Magdalena Haromszeki komentarzy: 2

A-Z (opowiadanie, premiera!)




Zapisałam każde jej słowo. Potem przyszedł Maciek i zapalił w piecu. Od kilku dni było bardzo zimno. Na oknach mróz wymalował kwiaty, dzięki czemu nie musiałam co rano oglądać brudu na podwórku. Nie wiem, gdzie śnieg jest biało niebieski i pięknie odbija się w świetle księżyca. Śnieg, który znam, jest mocno przyozdobiony w żółte esyfloresy i szaro-czarny od węgla. Ale za to w zimie jest cicho. To czas domowych libacji. Życie w naszej kamienicy płynie powoli i monotonnie, zmieniając się nieznacznie w zależności od pory roku. Kiedy do budynku naprzeciwko wprowadziła się A., moje życie stopniowo zaczęło się zmieniać. Rutyna zamieniła się w rytuały — kładłam się spać dużo później i nie wstawałam już tak wcześnie, jak kiedyś. Od 5 lat nie wychodziłam z domu. Po ulicy mogłabym się wprawdzie poruszać na wózku, ale w naszej kamienicy nie ma windy, a mieszkamy na czwartym piętrze. Początkowo nie mogłam zrozumieć jak ktoś taki jak ona, może przesiadywać w domu. Młoda, zdrowa kobieta. Do tego piękna. Dzięki temu, że mieszkała dwa piętra niżej w domu po drugiej stronie podwórza i bardzo rzadko zasłaniała okna, mogłam po prostu ją podglądać. Z czasem nauczyłam się też rozpoznawać jej nastroje. Szyby jej okien mieniły się zimnych błękitem ekranu komputera. Zawsze tak samo ścieliła łóżko, układała poduszkę i odkładała pusty kubek na parapet. Dzień w dzień te same, podobne ruchy, automatyczne, jakby silniejsze od niej. Potem, tuż przed spaniem, zawsze niezależnie od pogody, otwierała okno i spoglądała w lewo i w prawo. Codziennie tak samo. Dopiero potem zrozumiałam, że to nie było bezcelowe, że był w tym ukryty sens — jej rzeczywistość.


W noc sylwestrową, podobnie jak rok temu A. była w domu. Szyby jej pokoju jak zwykle były sino niebieskie, a ona siedziała na łóżku z telefonem w ręku i płakała.


Maćka nie było w domu już od kilku godzin. Poszedł z kolegami nad rzekę zobaczyć sztuczne ognie. Był moim młodszym bratem i jedyną rodziną.


Chwile po północy usłyszałam głośne pukanie do drzwi. Nie mógł to być Maciek, było za wcześnie. Przestraszyłam się, że coś mu się stało. W drzwiach stało dwóch pijanych sąsiadów z piętra niżej. Jeden z nich powiedział, że założył się z chłopakami, że napije się z kulawą i zatańczy. Weszli, zanim zdążyłam zamknąć drzwi. Poczułam mocny zapach alkoholu i potu, jeden z nich popchnął mnie i wózek wjechał w stolik, na którym stała choinka. Zaczęli śmiać się głośno i śpiewać. Po chwili wywiązała się między nimi szarpanina. Byłam przerażona. Kiedy jeden z nich podszedł do mnie i chwycił mnie za włosy, zaczęłam krzyczeć. Nagle do mieszkania wbiegła A. razem ze swoim ojcem. Pierwszy raz przyjrzałam jej się z bliska. Miała szaroniebieskie oczy. Od razu pomyślałam sobie, że taki sam kolor mają szyby jej pokoju. Nawet chciałam jej to powiedzieć, ale się powstrzymałam. Mężczyzna wyprowadził intruzów — prosiłam go, żeby nie dzwonił po policję. Bałam się, że będą się potem mścić.


A. została ze mną do powrotu Maćka. Zaparzyła herbatę, usiadła przy stole w kuchni i zapytała nagle, czy nie napiłabym się z nią szampana. Uśmiechnęła się przy tym, ale oczy miała smutne. Po chwili wróciła z butelką i wielkim kapeluszem, jaki można zobaczyć w teatrze telewizji. Siedziałyśmy tak ponad dwie godziny. W międzyczasie uczesała mnie w dobieranego i pozbierała potłuczone bombki. Wydawało mi się dziwne, że ktoś taki jak ona spędza Sylwestra w domu. Kiedy zapytałam ją o to, trochę się zmieszała. Powiedziała mi, że jest ktoś, bez kogo nie chce się bawić, kto mieszka daleko i nie mogą się teraz zobaczyć.


Po tej długiej nocy spałam do południa. Po przebudzeniu leżałam, jeszcze przypominając sobie wszystko. W wyobraźni starałam się odtworzyć jej twarz, ruchy, uśmiech. Będąc u mnie, często spoglądała na telefon, ale nie tak, jakby chciała już wyjść. Wyraźnie czekała na wiadomość.


Ten Sylwester wszystko zmienił. A. machała do mnie ze swojego okna, często przychodziła na herbatę i opowiadała mi o swoich podróżach i spotkaniach z nim, z Z. Miewała zmienne humory, czasami była podekscytowana, czasami nieobecna. Bywało, że wyjeżdżała na kilka dni lub tygodni. Na lotnisko lub dworzec zawsze odwoził ją ojciec. Czasami z dnia na dzień. Były też tygodnie, kiedy w ogóle nie wychodziła z domu. A. miała obsesje na punkcie wysyłania Z. małych paczuszek, zawierających kartki, ozdoby choinkowe, figurki, zdjęcia, słodycze. Idąc na pocztę, machała do mnie kopertą i uśmiechała się rozpromieniona. Kiedy przyszła wiosna, pewnego dnia po prostu kazała mi się ładnie ubrać, uczesała mnie, umalowała i oznajmiła, że jedziemy na spacer. Początkowo nie chciałam nawet o tym słyszeć. Nie należę do najchudszych i żeby mnie znieść, trzeba by kogoś poprosić. A. powiedziała, że ma dla mnie niespodziankę i przewróciła oczami. Za chwilę do mieszkania weszło dwóch mężczyzn, tych samych, którzy złożyli mi wizytę w Sylwestra. Tym razem byli ogoleni i mocno zmieszani. Na podwórku A. założyła mi na głowę ogromny kapelusz, który widziałam już wcześniej. Powiedziała, że jedziemy na działki. Na kolana położyła mi worek suchej kociej karmy i pojechałyśmy tak drogą wzdłuż torów. Tam opowiedziała mi, że poznała Z. na moście w Pradze i kapelusz jest prezentem od niego. Dzień był słoneczny, piłyśmy truskawkowe wino, gęste jak syrop, jadłyśmy ciastka i karmiłyśmy działkowe koty. A. opowiadała mi o wąskich uliczkach miast na południu Europy, szeptach i płaczu zasłyszanym w autobusach podczas wielogodzinnych podróży, o tym, jak całuje człowiek, który kocha naprawdę i historię kobiety, która co tydzień nagrywa się na video i wysyła kasety dzieciom do Polski, żeby nie zapomniały, jak wygląda. W tych opowieściach było tyle życia, że poczułam nagle, że moje jest nic nie warte, bo nie ma w nim już nawet cierpienia. A. była zakochana do szaleństwa. Powiedziała mi, że czasami idąc ulicą, udaje, że trzyma go za rękę.


W kwietniu nie widywałam jej zbyt często. Przygotowywała się do wyjazdu na wymianę studencką. Zdziwiło mnie, że nawet się ze mną nie pożegnała.


Potem zdarzyło się coś, w co nie mogłam uwierzyć. A. wiernie wysyłając upominki Z., tym razem kupiła coś wartościowego nie tylko emocjonalnie. Przesyłkę trzeba było nadać listem poleconym. Po kilku tygodniach listonosz przyniósł tę samą paczkę oznakowaną stemplem „adresat nieznany". A .była wtedy u mnie i farbowała mi włosy. Zobaczyła przez okno listonosza, krzyknęła, że teraz to ona dostała paczkę i wybiegła, zostawiając otwarte drzwi i mnie z na wpół wysmarowaną farbą głową. Po chwili zniknęła w bramie kamienicy. Wtedy zobaczyłam ją po raz ostatni uśmiechniętą.


Na drugi dzień w jej pokoju nie świeciło się światło. Trzeciego dnia wieczorem widziałam, jak jej rodzice wyjmują z szafy jej ubrania, siadają przy jej biurku, otwierają szuflady. Przestraszyłam się, że coś się stało. Maciek nic nie wiedział. Oni byli tutaj stosunkowo nowi i zupełnie inni niż reszta sąsiadów – skryci, wyraźnie niepijący i chodzili do pracy.


Czwartego dnia przyszedł do mnie jej tato. Powiedział, że musimy porozmawiać, usiadł przy stole w kuchni i poprosił, żebym zrobiła mu kawy. Opowiedział mi historię A. i dlaczego się tu przeprowadzili. A. od lat chorowała na schizofrenię. Czasami odmawiała brania leków albo udawała, że je połyka i kiedy było wyraźnie źle, zawozili ją do szpitala. Na tydzień, dwa, czasami dłużej. Człowiek, o którym tyle mówiła i tak kochała, nigdy nie istniał. Nikt nigdy go nie poznał, mimo że w jej życiu był już od kilku lat. Zresztą tak właśnie zaczęła się jej choroba. Początkowo myśleli, że rzeczywiście kogoś poznała, ale wiele faktów po prostu się nie zgadzało. Kiedy spytałam o kapelusz, wyjazdy za granicę, usłyszałam że kapelusz kupiła najprawdopodobniej w którymś ze sklepów z używaną odzieżą, a te wyjazdy, to były pobyty w szpitalu. A. bardzo dużo czyta, więc z dokładnością niemalże niezwykłą może opowiedzieć o wielu miejscach na świecie, a dziewczyna, która nagrywała taśmy video, to jedna z barwniejszych postaci, która od roku przebywa na oddziale, gdzie zawsze wraca A. Kiedy ojciec wyjaśnił A. dlaczego paczka wróciła, wpadła w histerię. Była przekonana, że chcą ich rozłączyć. To właśnie przez jej chorobę musieli wyprowadzić się z dzielnicy willowej na drugim końcu Polski. Znajomi z dzieciństwa zaczęli się z niej śmiać, zakładać plastikowe reklamówki na głowę imitujące jej kapelusz.


Po dwóch miesiącach A. wróciła do domu. Jej rodzice poprosili, żebym nie poruszała z nią żadnego tematu bliskiego naszym wspólnym rozmowom. Któregoś dnia A. przyszła do mnie sama. Była bardzo spokojna, miała gładko uczesane włosy i pięknie pomalowane oczy. Była ubrana odświętnie w elegancką wełnianą spódnicę za kolana, obcisły golf i czarne kozaki na szpilce. Napiłyśmy się herbaty. Powiedziała mi, że jestem jej bratnią duszą i że na pewno już wiem, że to wszystko to nie prawda. Nie wiedziałam, co mam jej odpowiedzieć, nie zdawałam sobie sprawy, że może być tego teraz świadoma, nie wiem, jak zachowują się ludzie chorzy. Dla mnie zawsze była zdrowa i piękna.


Chciała, żebym się przygotowała, bo dzisiaj też pojedziemy na działki, musi tylko pójść po sąsiadów, żeby pomogli jej mnie znieść. Zgodziłam się, bo bardzo za nią tęskniłam. Przytuliła mnie i pogłaskała po głowie. Oczy miała smutne, ale bardzo żywe.


Długo nie wracała. Po około godzinie do mieszkania wbiegł Maciek. Płakał. Powiedział, że A. rzuciła się pod pociąg niedaleko działek.


Nie pamiętam pogrzebu ani tego, co było potem. Przez co najmniej miesiąc nie wstawałam z łóżka.


Zbliżało się Boże Narodzenie i od dwóch dni sypał śnieg. W pokoju A. zawsze świeciła się mała lampka, a jej ojciec często przesiadywał tam na łóżku, włączał jej komputer. Czasami wyobrażałam sobie, że to niebieskie światło jest takie jak wcześniej, a ona zaraz pomacha mi na dobranoc. W dzień Sylwestra, około południa siedziałam przy oknie, przypominając sobie ten dzień rok temu. I wtedy na podwórze wjechał samochód. Wysiadł z niego niewysoki mężczyzna w nieodpowiednim na tę porę roku płaszczu. Wyglądał, jakby przyjechał z daleka. Padał mokry śnieg, a on rozglądał się dookoła, jakby szukał numeru domu. Po chwili był już zupełnie przemoczony. Zadzwonił do drzwi, z okna A. wyjrzała jej matka. Mężczyzna pokazał jej jakieś zdjęcie, uśmiechnął się i zapytał, czy A. jest w domu.


Na zdjęciu byli A. i Z. na moście w Pradze. Ona w kapeluszu, on w tym samym płaszczu, w którym widziałam go na podwórzu.




Rysunek: Anka Cięciel-Łukaszewska

Dariusz Łukaszewski komentarzy: 0

Okno (opowiadanie, premiera)



Foto: Erik Johansson

Któregoś dnia, gdzieś między zimą a wiosną, wiatr nadął się i wydmuchał mi szybę z okna sypialni. Obudziłem się kompletnie zziębnięty. Wyjrzałem przez okno, którego nie było, ale nie dostrzegłem szyby; musiała pognać z wiatrem do innej dzielnicy, możliwe że teraz ktoś inny spogląda przez nią na świat.

Po śniadaniu zauważyłem, że z oknem w sypialni było jednak bardziej przyjemnie niż bez, więc postanowiłem kupić nowe okno. Na pętli autobusowej za rondem wsiadłem do czwórki, która dowiozła mnie do wielkiego sklepu „Wszystko dla domu”, ale okien nie mieli; były automatyczne odkurzacze - roboty oraz wszystkie inne rzeczy potrzebne dla domu, ale okien nie mieli. Kupiłem papierosy, piwo i wyszedłem z wielkiego sklepu.

Ta sama czwórka, ale jadąca w druga stronę, dowiozła mnie do secondhandu pod miastem.

- Macie okna? - zapytałem obsługę przeglądającą gazetę.
- O, tak! - obsługa ożywiła się, odłożyła gazetę i pokazała palcem w głąb magazynu, gdzie pomiędzy wielką używaną palmą a różowym fortepianem stało okno. - To jest okno z domu z widokiem na morze.

- O! - ucieszyłem się, bo lubię morze.

To było ładne okno, więc od razu mi się spodobało. Miało drewnianą ramę z pozłacaną klamką, zawiasy i szybę, która była duża i cała. Zapytałem o cenę – nie przekraczała moich możliwości płatniczych.

- Mamy też ładną ścianę do tego okna – poinformowała z nadzieją obsługa, ale nie byłem zainteresowany, bo miałem już swoją ścianę i uznałem, że druga, to byłaby jednak przesada.
- Szkoda – zafrasowała się obsługa. - Gdyby wziął pan też ścianę, to dorzuciłabym panu różowy fortepian za pół ceny. To naprawdę duża oszczędność – kusiła, jednak dalej pozostałem niezainteresowany. Kupiłem tylko okno.

Zapłaciłem, i zapakowano mi okno tak, że mogłem bez problemów powrócić autobusem do domu, nie zwracając zbytnio na siebie uwagi; wyglądałem po prostu jak zwykły człowiek powracający z zakupów Picassa w muzeum narodowym.

Zainstalowałem nowe okno w sypialni.

Przemwam jeszcze sprayem Mr Muscle, wysuszam ścierką, przecieram gazetą lokalną, spoglądam przez szybę i... faktycznie, widzę morze.


Ale co to?! Przecież to nie jest nasze morze! Tylko jakiś tropikalny krajobraz plażowy, na którym rozgrywają się dziwaczne fabuły. Już mam dzwonić z reklamacją, gdy nagle ktoś macha do mnie z plaży, jakieś znaki daje w języku tetralnym?... filmowym?... Nie, no przecież to jest Johnny Depp! Przecieram oczy, otwieram, a tu wciąż Johnny Depp. Są jeszcze inni, długowłosi aktorzy przybrudzeni błotem, odgrywający rolę trupów machających szablami. Dociera do mnie, że dom z widokiem na morze, z którego pochodzi moje nowe okno, stał na plaży, gdzie kręcono zdjęcia do Piratów z Karaibów.

Johnny Depp podchodzi, stuka w szybę, więc otwieram. Pyta, czy mi nie będzie przeszkadzało, że trochę pokręcą pod moim oknem sceny batalistyczne. Odpowiadam, że nie, bo akurat wychodzę z psem na spacer. Johnny sprawia wrażenie człowieka, któremu kamień spadł z serca, a ja wychodzę na spacer z psem.

Pies obwąchyje moje ślady. Nad jednym zatrzymuje się dłużej, ogląda go i z zadowoleniem merda ogonem. Widać, że ten ślad mu się podoba. Faktycznie, to jest bardzo ładny ślad.
Potem pies obwąchuje zachłannie słupek latarni, a ja mówię do niego ironicznie:
- Fajne siuśki, co?!

A on spogląda na mnie z miną pod tytułem: - Nic o tym nie wiesz, zwyczajnie nie znasz się na tym, więc nie pierdol i poczekaj minutkę, daj trochę pożyć.
Daję trochę pożyć.

Wracamy, patrzę w okno i widzę, że wciąż kręcą Piratów z Karaibów. Kiwam na Johnnego Deppa, a on natychmiast rzuca wszystko i podbiega do okna, które uchylam. Cała ekipa filmowa zamiera w oczekiwaniu na wynik naszej rozmowy.

- Już wróciłem ze spaceru z psem – informuję Johnnego.
- Ach tak – Depp wygląda na stropionego.

- I co teraz?!...
- Trochę się jeszcze musimy pokręcić pod pana oknem – mówi tonem winnego – Ale będziemy się zachowywać cicho, w ogóle nie będziemy krzyczeć; okrzyki bitewne i śmiertelne jęki dorobimy sobie na montażu – próbuje łagodzić konfliktową sytuację.

- No, nie wiem... - powątpiewam.
- To może być ciekawe dla pana – ożywia się Jonny Depp. - Nawet bardzo ciekawe, bo teraz kręcimy sceny, które zostaną wycięte i nie wejdą do filmu; te, co wejdą już dawno skończyliśmy, więc nikt nigdy nie zobaczy tego, co tu kręcimy, tylko pan, jeden jedyny na świecie.

- No dobra, niech będzie, popatrzę trochę na te głupoty – rozładowuję atmosferę, a Johnny obraca się i pokazuje ekipie uniesieony triumfalnie w górę kciuk. Ekipa wiwatuje radośnie i podejmuje przerwane na chwilę kręcenie. - Ale!... - zawieszam teatralnie głos i Johnny patrzy na mnie z niepokojem graniczącym ze strachem – Do wieczora chcę tu już mieć spokój – stawiam warunek.
- Spoko! - Depp odzyskuje pewność siebie – Uwiniemy się do obiadu.

Trochę gapię się przez okno na to, co się za nim dzieje, a potem idę do drugiego pokoju, siadam wygodnie na fotelu i włączam pilotem telewizor, bo zaraz będzie ulubiony serial mojego psa. Pies już leży na dywanie u moich stóp. Odcinek nie jest dzisiaj ciekawy i zasypiam. Kiedy otwieram oczy, jest już wieczór, w telewizorze trwa orędzie prezydenta, a pies chrapie. Wyłączam więc telewizor i wychodzę z psem na spacer. Gdy wracamy, jest ciemna noc. Nie chce mi się jeść kolacji, bo nie jestem głodny; zjem ją jutro na śniadanie. Zasłaniam okno w sypialni i idę spać; rano zobaczę, czy Johnny Depp dotrzymał słowa. Zresztą teraz jest ciemno i nic nie widać, a nie chce mi się oglądać niczego.

Foto: Erik Johansson
Klick!!!



Maja Staśko komentarzy: 0

Tresowanie dziewczynek



#METOO

Małe dziewczynki żyją najnudniejszym życiem na świecie. „Bądź uprzejma" to ich refren, a one są uprzejme, więc gdy bardzo nie mają na coś ochoty, bardzo bardzo uprzejmie to robią. I tak codziennie. Przez 81 lat.


Więc czasem nie chce się jeść małym dziewczynkom, bo nawet małe dziewczynki mają chęci i niechęci, i nawet małe dziewczynki mają niezaspokojone i zaspokojone potrzeby, ale babcia nalega: „zrobiłam specjalnie dla ciebie, nie rób mi przykrości", a mama obok: „babcia zrobiła specjalnie dla ciebie, nie rób babci przykrości", więc małe dziewczynki wpychają w siebie jak najwięcej.


Bo córeczka nie jest od robienia smutku, córeczka jest od niwelowania smutku.


Po babciach przychodzą rozmaite ciocie i wujkowie, całują prosto w usta, małe dziewczynki czują papierosy, alkohol i mięso, więc małe dziewczynki ze wstrętem obcierają usta ręką, a wtedy rozmaite ciocie i wujkowie się smucą, a wtedy mama obok karci małą dziewczynkę i mówi, że jest złą małą dziewczynką, że zobacz, jak przez ciebie ciociom i wujkom smutno, że trzeba być uprzejmym, nie wolno myśleć tylko o sobie, chyba że jest się małym chłopczykiem. Więc następnym razem, gdy przychodzą rozmaite ciocie i wujkowie i całują prosto w usta, małe dziewczynki czują papierosy, alkohol i mięso, ale małe dziewczynki nie obcierają ze wstrętem ust ręką, małe dziewczynki uśmiechają się, potem małe dziewczynki idą uprzejmie do małej ubikacyjki i myją usta przez kolejne 15 minut lub się powstrzymują, i tak im już zostaje.


Swoje małe problemy rozwiązuj na boku, po co zadręczać nimi innych, oni mają własne, dorosłe.


I małe dziewczynki idą do Komunii świętej i grzecznie klękają, i przymykają oczy, i wysuwają języki, i podchodzi do nich wielki pan, i staje nad nimi, i wkłada im coś do ust, ciało ponoć, i idzie do kolejnej, bo to taka fabryka grzecznych dziewczynek grzecznie przyjmujących w siebie obce ciało, a one połykają, bez gryzienia, broń boże, choć wolałyby zobaczyć najpierw, co ksiądz im wkłada do ust. Ale gdy wyciągają opłatek z ust i patrzą, siostra zakonna krzyczy, a wszyscy potępiająco się na nie gapią. Gdy robi to Piotrek z klasy, siostra zakonna się śmieje i grozi palcem, bo Piotrek to nie mała dziewczynka, tylko mały rozrabiaka i ma prawo wiedzieć, co ma w ustach.


Więc małe dziewczynki to grzeczne dziewczynki, bo w białej sukni, z przymkniętymi oczyma i gotowością do pokornego przyjęcia w siebie obcego ciała wszyscy je kochają i szanują, i dają lalki, lajki i komputery, a gdy małe dziewczynki lubią wiedzieć, co im się wkłada do ust, wszyscy na nie krzyczą i ich nie szanują. I dają „wrr".


I gdy mała dziewczynka pyta, dlaczego ta pani jest taka gruba, mama karci dziewczynkę i mówi, że jest nieuprzejma; mała dziewczynka nie rozumie ani dlaczego ta pani jest taka gruba, ani dlaczego to może być dla tej pani nieprzyjemne, ale nie robi tego, bo uprzejmość. Potem, gdy gruby pan dotyka małą dziewczynkę, mała dziewczynka nie pyta ani dlaczego ten pan jest taki gruby, ani dlaczego ją dotyka, ani dlaczego nie może o to pytać, bo u-przej-mość.


Potem mała dziewczynka robi wszystko, by nie być grubą, by wujek nie mówił: „ale grubaska z tej małej dziewczynki", tylko „ale z tej małej dziewczynki wyrosła piękna młoda kobietka", koniecznie z komentarzem na temat jej rosnących cycków. I odchudza się, by małe dziewczynki nie musiały powstrzymywać się od pytań na temat jej ciała, a mali i duzi chłopcy nie musieli nie powstrzymywać się od uwag na temat jej ciała, wyrażanych koniecznie głośno, by wszyscy usłyszeli, że jest gruba i to jej wina, i ma się tego wstydzić, a oni mogą komentować jej ciało, kiedy tylko chcą, bo to ich prawo i wolność słowa w ogóle, a poza tym trochę dystansu.


Trudno o dystans, gdy chodzi o własne ciało, do którego dystans tak bardzo zmniejszają mężczyźni komentarzami i zachowaniami, ale trudno to żadna wymówka. Życie jest trudne, mała dziewczynka musi się z tym pogodzić.


Wymiotuje więc mała dziewczynka wszystkie obiadki i opłatki, by zachować figurę i dystans.


I gdy na uczelni czeka w kolejce na egzamin, koledzy doradzają, żeby rozpięła dwa pierwsze guziki koszulki, a profesor z pewnością to doceni. Zawsze docenia. I w ogóle co ona taka spięta i dopięta, ma czym oddychać, niech nie represjonuje swojej seksualności i korzysta z życia. Polecają i klepią ją po ramieniu bądź kolanie.


I gdy ma ochotę na seks, udaje, że jednak nie, bo nie może być łatwa. Musi być trudna, więc oddaje się grze, w której opiera się i ucieka, by chłopiec zdobył wartościowy kąsek, a nie jakąś szmatę. By czuł, że robi coś wbrew niej, że ona bardzo nie chce, a jemu mimo to się udaje, bo tylko to jara chłopców i w ogóle zawsze się trochę gwałci.


A gdy się udaje i jest już czyjąś narzeczoną, wie, że seks należy się narzeczonemu, choć sama często wolałaby nie. Nie mówi, że wolałaby nie, bo narzeczonemu zrobiłoby się smutno i że co, przestała już go kochać? Na pewno dlatego. Na pewno nie dlatego, że nie zawsze ma ochotę na seks. Więc mają seks, gdy tylko on chce, na przykład gdy jest pijana i nic nie pamięta, bo w ogóle zawsze się trochę gwałci.


I gdy on kupi dla niej kawę, której ona nienawidzi, nie mówi, że jej nienawidzi, on ją kupił specjalnie dla niej i z wielkiej miłości, więc pije tę kawę, i przez kolejne lata codziennie piją tę kawę, on już nie kupuje kawy, ale ona tak, bo codzienne sprawunki to jej sprawa, i robi tę kawę, czasem udaje, że wypiła wcześniej, bo szczerze jej nienawidzi, lecz on tego nie lubi, bo wspólna kawa to miłość, a wypicie kawy przed wspólną kawą to chamstwo i nieuprzejmość.


I gdy narzeczony zaprasza całą rodzinę do siebie na święta, ona gotuje wszystko dla jego rodziny, a on jej pomaga przygotować stół. I na uroczystej wieczerzy, gdy mała dziewczynka z rodziny narzeczonego nie chce jeść, ona mówi: „zrobiłam specjalnie dla ciebie, nie rób mi przykrości", i mama małej dziewczynki obok: „ciocia zrobiła specjalnie dla ciebie, nie rób cioci przykrości", i mała dziewczynka wpycha w siebie jak najwięcej, a ona jej trochę zazdrości, bo też chciałaby móc się nie katować dietą i jeść wszystko, co ugotowała dla rodziny narzeczonego.


I gdy mała dziewczynka z rodziny narzeczonego wmusza w siebie jedzenie, a ona patrzy w pusty talerz i popija kawą, wujek narzeczonego wesoło rzuca komplement na temat jej niewymownie kształtnego dekoltu, który zalotnie się odsłania, gdy nachyla się nad pustym talerzem i kubkiem kawy. A gdy ona oponuje, gdy mówi, że wolałaby nie, następuje niezręczna cisza (wujkowi jest smutno). Ale zaraz potem cała kolacja zmienia się w bekę z feminizmu (by wujkowi nie było smutno). Po kolacji narzeczony strofuje ją, że po co w ogóle zaczynała, i ona też żałuje, że zaczynała. Chociaż nie zaczynała. I tylko wyrzuca sobie, że nie dopięła koszulki na ostatni guzik.


I gdy przychodzi na rozmowę o pracy, jedno z pytań podczas rekrutacji dotyczy jej związku. I gdy mówi, że narzeczony, elegancki pan ostentacyjnie wyraża żal, że zajęta, inni cmokają z niezadowoleniem i stwierdzają, nie pytając jej o zdanie w tej kwestii, że pewnie niedługo ślub i dziecko. Albo – chichoczą – w odwrotnej kolejności. Może już? Patrzą na jej brzuch. I że dziękują za rozmowę, oddzwonią.


I gdy nie oddzwaniają z kolejnych miejsc, a zamiast etatu otrzymuje propozycje śmieciówek, narzeczony pociesza ją, że nie musi mieć przecież aspiracji zawodowych, może nie jest akurat do tego stworzona, może brak jej talentu i kompetencji, przecież te pięć lat wyższych studiów z wyróżnieniem to już samo w sobie ekscytująca przygoda, może nie umie dobrze się zaprezentować, ale on ją i tak kocha.


I co tydzień z narzeczonym jeździ na obiad do dziadka i babci, babcia dumna, że wnuczka ma przystojnego absztyfikanta, tylko co on tak mało je, chyba nie jest mężczyzną. Uśmiecha się do babci, uśmiecha się do niego, „zjedz jeszcze" – mówi, „nie będę jadł, kiedy już jestem najedzony" – odpowiada, „nie rób przykrości babci" – mówi, „nie robię" – odpowiada, a ty nie wiesz, jak mu wytłumaczyć, że robi, bo jak to powiedzieć, żeby mu nie sprawić przykrości, jak to powiedzieć, kiedy to nie on zmuszał się do jedzenia, niejedzenia, gotowania, sprzątania, pocałunków, braku pocałunków, mówienia i milczenia. Więc wstajesz i rzygasz wszystkimi obiadkami, pocałunkami i seksami, wstajesz i rzygasz brakiem obiadków, pocałunków i seksu, wstajesz i wyrzygujesz z siebie wszystko i to jest dopiero gender. Tak się nas rozpoznaje, hejka: małe dziewczynki, szmaty, narzeczone, siostry zakonne, niejadki, grubaski, katoliczki, feministki, pracownice, bezrobotne, matki, ciocie i babcie. W tej wielkiej codziennej nudzie, w kiblu i wśród nudności.


I gdy wy będziecie się kłócić, wracając do domu, babcia będzie sprzątała po twoich rzygach.


Rzygam kulturą gwałtu.

Źródło, Klick!!!

Sławomir Mrożek (1930 – 2013) komentarzy: 4

Rozmowy chłopów

wyjęte z Indyka
sztuki Sławomira Mrożka z 1960 roku

 

Foto od HEYKELTRAŞ Coşkun ÖZER 
Klick!!!


Pierwsza rozmowa chłopów

CHŁOP I Łońskiego roku, przed samą wiliją, krowa coś

mówiła do Marcina.

CHŁOP II Opowiedzcie no, kumie.

CHŁOP I Ano, poszedł Marcin do obory, a krowa powiedziała

do niego wedle żłoba: ,,Nie jest dobrze, Marcinie".

CHŁOP III Co nie jest dobrze?

CHŁOP I Także samo i Marcin ją zapytał: ,,Co nie jest

dobrze, krowo?" A krowa na to: ,,A tak, w ogóle to nie

jest dobrze" — i tylko siano jadła. Marcin jeszcze trochę

poczekał, bo myślał, że może co więcej powie. Stoi,

a ona nie, tylko siano je. Postał godzinę, postał i dwie,

aż go nogi zabolały, i wyszedł.

CHŁOP II Krowy, to jeszcze nie. Barany, te jak coś powiedzą!

CHŁOP III Musi była wiedząca.

(pauza)

CHŁOP II Może by zasiać co...

CHŁOP I Jjiii tam...

CHŁOP III E, mówicie...

(Chłopi podnoszą, potem stawiają dzbany i milkną)

Klick !!!
ciąg dalszy

Gostyńska 36 komentarzy: 0

W drodze, i z powrotem (opowiadanie)






Hotel z różowymi murami wydawał się nierealny w blasku wschodzącego słońca.

W opustoszałej sali balowej fryzjer Andreas wciąż tańczył zapamiętale, obejmując mocno swoją zmęczoną tęgawą małżonkę. Wielki cień jeszcze płynął za nimi po ścianach, niezmordowanie powtarzając gesty. Dwie godziny później uprzątnięto to miejsce i podano  tam śniadanie hotelowe. Wybrałaś pleśniowy ser, winogrona i pomarańcze, ja wyjadłem bekon z jajecznicy, do tego herbata i papieros. Spakowaliśmy rzeczy, uregulowaliśmy rachunek, odpaliłem auto. Byliśmy w drodze nad morze.


Zwolniłem do setki, zaraz jeszcze bardziej; na trawiastym leśnym poboczu leżał lis. Wyglądał jak żywy, ale był martwy. Idealnie rude futro z białym krawatem pod zastygłym w uśmiechu pyskiem. Powiedziałem, że o tej porze roku nikogo nie osierocił, ale to cię nie pocieszyło.


Pomyliłem drogę, więc musieliśmy wrócić do rozjazdu. Lisa już nie było przy drodze. Kawałek dalej stał robotnik podparty na łopacie i przyglądał się nam. Jak wszyscy robotnicy, interesował się wszystkim tylko nie robotą. Uśmiechnęłaś się do niego, ale on czujnie nie odpowiedział. Przyspieszyłem do setki.


Nad morze dojechaliśmy szczęśliwie. Przez pięć dni nie pobito nas, nie sponiewierano, nie poniżono inaczej; prawdę mówiąc nie widywaliśmy prawie nikogo poza serwisem i uprzejmymi sprzedawcami pamiątek. Szóstego dnia, wyposzczeni brakiem wrażeń spakowaliśmy rzeczy, uregulowaliśmy rachunek, szczęśliwie odnaleźliśmy auto na parkingu.


W drodze powrotnej zwolniłem we wiadomym miejscu. Lisa wciąż nie było, a robotnik dalej stał oparty na łopacie. Prawie pokłóciliśmy się o to, czy to ten sam robotnik; ja obstawałem przy tym, że to był on, ty twierdziłaś że zupełnie inny, bo ten się do ciebie odśmiechnął, a co jak co, ale zapamiętujesz twarze, które pogardzają twoim uśmiechem. Byłem już skłonny przyznać ci rację, ale się powstrzymałem, żebyś nie uznała tego za pójście na łatwiznę. Podtrzymywałem więc pozory sprzeczki. Wkrótce przestało być ważne kto miał rację.


Co to w ogóle znaczy mieć rację? Miałem ją tak często, że chętnie bym się jej pozbył, tak już mnie zmęczyło jej posiadanie.


Dojechaliśmy do domu w zdrowiu, z wielkiego orzecha wrony strącały już orzechy. Zielone kulki staczały się po stromiźnie dachu, by stukając w twarde łby bruku podjazdu rozprysnąć się na środek i skórkę.



Rysunek: Andrzej Bobrowski

Łukasz Orbitowski komentarzy: 0

Coś do poczytania




11 września 2017
Czerwone trzewiczki

(...) Na niczym się nie znam, nic nie potrafię, nie czytałem Murakamiego i nie prowadzę auta. Próbowałem grać w piłkę, aż wyśmiało mnie moje własne dziesięcioletnie dziecię. Poległem przy próbie ogolenia sobie brwi i omal nie połamałem sobie rąk podczas zmiany pościeli. Skarpetki pękają mi na stopach. Lecz mam czerwone buty stworzone dla tych stóp.


Ilość zmartwień i kłopotów, które ściągnąłem na swoją siwą głowę, doprawdy trudno zliczyć, zresztą o większości z tych spraw nawet nie godzi się pisać. Powiem więc tylko, że maszeruję pod krzyżem przeprowadzki i wielkiego remontu, premiery powieści, której oddałem dwa lata, oraz programu telewizyjnego, który wciąż robię wbrew znakom na niebie i ziemi. Wlokę się tak, przez ciernie i pył, przygięty przez to co powyższe. I dobrze, bo wciąż patrzę na swoje nowe buty, na czerwone buty przyprószone gruzem, na którym perli się pot.


Nie wiem, co przyniosą najbliższe miesiące i lata. Za miesiąc kończę czterdziestkę, co w najlepszym razie oznacza, że połowa życia już za mną. Więcej nie będzie. Zapewne nie będzie lepiej. Powieść może okazać się klęską, posypie się zdrowie, zrobię coś strasznego i bliscy odwrócą się ode mnie. Zostanie tylko stary przyjaciel, lęk. Będę gruby. Będę bezzębny. Będę martwy.


Ale mam przecież czerwone buty i idę, ach idę, idę w nich sobie do knajpy.

Całość, Klick!!!

Ilustracja: Sıedykh galery