Typowy łykend przeciętnego Polaka
SUMMER MONSTERS

Do tramwaju wsiada Sowa z ubłoconymi farbą pazurami. Drukuje kolorowy szlaczek tropu do miejsca, w którym zasiada. Ale kulturalny pan, poeta w średnim wieku, udaje, że tego nie zauważa, taki jest kulturalny. Za to pani w koralach na wielkim starym biuście nie jest już tak kulturalna i gapi się bezceremonialnie na ptaszysko.
Wsiadają dwa nieudane życia. Ona 155 klio, on 180. Ledwo się mieszczą w swoich skórach, prawie pękają w szwach, rozłażą, ale wsiadają. Ktoś tam pomaga, popycha z tyłu, ktoś z wnętrza wciąga. Poeta w średnim wieku wciąż udaje nieobecnego, by nie narazić się na posądzenie o zainteresowanie karykaturalnym, prostackim nadmiarem, taki jest kulturalny. Za to pani w koralach na wielkim starym biuście zauważa, obserwuje bez zażenowania. Na świecie jest wszystkiego za dużo, miałaby ochotę powiedzieć do kogoś, ale nie ma do kogo, więc zapomina, co miała ochotę powiedzieć.
Wsiada pijak. Elegancki, ale widać, że pijany. Czemu ja się w ogóle nie czuję pijany? Bo tak się upiłem chyba. Uśmiecha się do siebie.
- Tak się upiłem, że się w ogóle nie czuję pijany – objawia głośno, ale nikt go nie słucha: poeta w średnim wieku skupiony jest na kulturalnym udawaniu, że go tu w ogóle nie ma, zasapani, chorobliwie otyli nie są w stanie zainteresować się czymkolwiek poza utrzymaniem ciał w napiętej skórze, pani w koralach na wielkim starym biuście dosyć się już w życiu nasłuchała pijaków, by zwracać uwagę na to co mówią, a Sowy to nie interesuje, bo jest środek dnia, więc trochę przysypia. Zresztą, to ona miała być centum zainteresowania.
Wsiada człowiek z flagą, hasłem, naładowany gotowością do działania; w walce o dobro jest gotów połamać ludziom nogi; uważa za oczywiste, że wszyscy chcą tego co on. Nie tyle psychicznie chory, co psychicznie patriotyczny. Nie mogąc znieść obojętności, natychmiast wysiada.
Wsiada strach na wróble, mocno już wysłużony. Robi, co może, ale może niewiele, a i tak odechciewa mu się czegokolwiek, bo widzi, że nikomu nie chce się go bać, i nie ma żadnych szans na zmianę tego stanu. Zrezygnowany flaczeje, zapadając się w foteliku dla inwalidy i matki z dzieckiem.
Sowa budzi się, obraca głowę dookoła głowy. Ocenia, że nie zrobi tu kariery gwiazdy. Wysiada. Zwyczajnie, pokracznie, drobiąc rozkołysanym sowim krokiem, nie starając się nawet wyglądać na kogoś innego niż jest. Jeszcze ostatni krok po tramwajowych schodkach i jest na chodniku. Wyjmuje różowy smartfon, żeby poobcować z prawdziwym życiem na fejsbuku.
Spada gazeta, ale przeczytana. Więc już tylko w sam raz do mycia szyby w kuchni, albo żeby zawinąć śledzia na w śmietanie z cebulą i kartoflami w mundurkach. Prosto na Sowę ta gazeta opada akurat i otula ją jak prześcieradło ducha. Aż tak bardzo nie przeszkadza Sowie, bo fejsbuk na smartfonie jest podświetlany.
Stara kobieta (po i przed przejściami) łapie gazetę oburącz, wkłada do torby szybko, złodziejsko pewnie, pierwsza przed innymi, razem z Sową. Mniejsza o ten smartfon młodzieżowy, bo na co, i o tego szczura pierzastego, bo piątek bezmięsny, ale za to gazeta!... W sam raz na doszlifowanie okna.
A umyć trza, bo ma iść ulicą orszak w niedzielę z parafii ze świętym obrazem, więc jak nie umyć.
Od tej pory ślad po Sowie się urywa.
Rysunek: Sonia Ginelli, Klick!!!
Wieczorem
Lew pogapił się
Odpalali papierosa od papierosa i pocili się w swoim biurze. Klimatyzacja przestała działać przed tygodniem, telefony odłączono im wczoraj. Siedzieli i udawali, że zastanawiają się nad tym skąd wziąć forsę. Wszystkie pomysły skończyły im się jeszcze na długo przed tym jak wysiadła klimatyzacja.
Przez szklane drzwi widać było następne szklane drzwi wychodzące wprost na ulicę. Przejechała żółta taksówka, a za nią wóz asenizacyjny, i jeszcze dwa samochody. Droga, porcelanowa popielniczka, wypełniona po brzegi, zupełnie nie pasowała do świństwa kłębiącego się w jej szlachetnym wnętrzu. Ulicą przeszedł lew, ale nie chciało im się zwrócić na niego uwagi. Lew zatrzymał się przed drzwiami i wlepił w nich swoje żółte ślepia. Nie dostrzegli w nim nawet cienia szansy, nic, żadnego wrażenia. Lew pogapił się i poszedł. W gruncie rzeczy to nie dwoje bankrutów wzbudziło w nim chwilowe zainteresowanie – bankrutów naoglądał się ostatnimi czasy do woli – zainteresowała go ściana za ich plecami, która zrobiła krok do przodu jedną stroną, a potem podciągnęła drugą stronę. To było coś; tego nawet nie grali w cyrku, z którego się urwał na poobiedni spacer. Ściana dotarła do swojej przedniej sąsiadki dopiero mocno po północy i ruszyły razem poszukać ciekawszego miejsca. Nie zatrzymywane przez nikogo opuściły adres, o który nikt nigdy nie zapyta.
Ilustracja: ŻYWE ŚCIANY Daniel Arsham