Czytelnia człowieka dla ludzi
BILDUNGSROMAN
Nie wiem jeszcze, kim będę. Babcia wypuszcza mnie ogrodową furtką, w upalny poranek wyruszam w świat ostrożnie omijając zgniłe śliwki w trawie. Jest początek września 1969. Nie wiem jeszcze, kim będę, biologiem czy może chemikiem. Ci co rządzą, będą tu rządzić zawsze, to jedno jest pewne, trzeba mieć fach zapewniający margines wolności.
Dziś właśnie mój pierwszy dzień w liceum, być może
zakocham się w tej przedwcześnie wyrośniętej
dziewczynie ze środkowego rzędu.
Nie wiem jeszcze, kim będę. Roześmiani stoimy w słońcu,
całą gromadą, na dużym betonowym placu. Z otwartego
okna słychać najnowszą piosenkę Dżambli. Już
pierwszego dnia naraziłem się nauczycielce.
Mam czternaście lat, jestem nieśmiertelny,
wkrótce całe miasto
będzie należeć do mnie.
Klick!!! do strony autora tekstu
Na dziś
Wszystkiego najlepszego! Sto lat! (opowiadanie)
Obraz: Bader Mahasneh
100 lat!!!
Musieli tędy przechodzić wszyscy.
Już z samego rana, jeszcze w półmroku, kobiety osiedla śpieszyły po sprawunki na śniadanie dla facetów i żeby wyprawić dzieci do szkoły. Faceci już dawno przeszli tędy do pracy, żeby ładnie wytrzeźwieć, a dzieci do szkoły po nowe jedynki. Teraz było tu pusto. Nie licząc człowieka, który snuł się z kiełkującym zaledwie zamiarem rzucenia się pod coś w celach samobójczych. Nadjeżdżał rower. Przez chwilę człowiek wpatrywał się w rosnącą sylwetkę pedałującej kobieciny, ale tylko przez chwilę; rower się nie nadawał. I wtedy go zobaczył: duży, kuszący witalną czerwienią pomidor, wciąż leżący tam, gdzie go ktoś porzucił, zgubił, może zostawił z jakiegoś powodu i w jakimś celu? Przechodzili tędy wszyscy, a pomidor dalej tu leżał.
Kompletnie nie miał pomysłu komu go zwrócić, kogo zawiadomić, co w ogóle zrobić i jak się zachować. Postanowił zadzwonić.
- Nie zgubiłaś czasem pomidora?
- Nie, wszystkie mam w domu, chociaż… poczekaj, sprawdzę… Jesteś tam jeszcze? Tak, swoje pomidory mam w domu, w komplecie.
Schował komórkę do kieszeni. To był jedyny adres, pod który mógł zadzwonić w sprawie pomidora. Inne się do tego zupełnie nie nadawały, prawdę mówiąc nie nadawały się już do niczego.
Zapowiadali pierwsze śniegi, więc musiał coś zrobić. Stał i zastanawiał się co mógłby właściwie. Zbliżał się bezrobotny. Bezrobotny był świeżo upieczony i przeczesywał krzaki kijem w poszukiwaniu butelek, ale bardzo dyskretnie.
- Halo! Czy nie szuka pan pomidora?! – zawołał do bezrobotnego.
- Nie jesteś w stanie mnie obrazić – ogolona, ale napuchnięta twarz patrzyła na niego małymi świńskimi oczkami, wyglądającymi jakby przez lufcik. – Mnie nie można obrazić...
- Tylko pytałem…
- ...myślisz, że zbieram butelki na wódę. A ja wcale nie zbieram butelek – bezrobotny dalej wygłaszał kwestię nie pozwalając sobie przerwać. – Zbieram jedynie puszki, i to wyłącznie z pobudek ekologicznych. Dla Ziemi Matki, co ciebie też nosi.
- Ja nie mam puszki – przyznał się, bo czuł, że powinien coś powiedzieć, że tak będzie bezpieczniej.
- I na chuj zaczepiasz nieznajomych, cycu jeden?! - bezrobotny ruszył dalej przeczesywać, godnie okazując, że stracił zainteresowanie rozmową.
- Dać tylko takiemu jakiś ochłap, jakieś małe coś cokolwiek, nic w sumie przecież, to zaraz się tego złapie, okopie , stworzy biuro, procedury, wyznaczy własne standardy, zaraz poczuje swoim szefem, dyrektorem, prezesem, premierem czy inną kanalią ponad – usprawiedliwił się wygodnie przed samym sobą i też stracił zainteresowanie. Dla tego miejsca, sytuacji z pomidorem, dla dzieci zdobywających w mozole nowe jedynki, i w ogóle. W końcu dochodziła jedenasta i najwyższy czas na drugie śniadanie.
Spojrzał na niebo w szarym, niebrudzącym kolorze, minął kiosk - nie kupił gazety, bo dziennikarstwo to jednak łotrzykowski zawód - jakaś kobieta rozłażąca się w szwach powiedziała mu dzień dobry, więc odpowiedział dzień dobry, ale nie wiedział komu odpowiada, bo kobieta rozeszła się już tak, że była bardzo zniekształcona i nie przypominała mu nikogo, kogo byłby sobie w stanie przypomnieć. - Fatalnie urodzić się kobietą – pomyślał. - W dodatku dojść do stanu nierozpoznawalności, i od razu mieć pod górkę tam, gdzie inni dostają wszystko na pstryk. Kto wie, może faktycznie, szczęście to po prostu brak nieszczęścia? I poczuł się lepiej w swoim bohaterstwie niebycia kobietą na tyle, że przystanął i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu nowych wrażeń, nadających się do pouczestniczenia przez przeżycie.
Ale nie było żadnych dostępnych wrażeń.
I już stał przy furtce do domu z ogrodem, gdzie nic go nie zaskoczy, bo rzeczy będą się działy jak powinny, jak wczoraj i jak jutro. Dopóki będzie istniało jutro.
Jeszcze jeden łatwy dzień.
Rozważył zrobienie sobie jakiejś przyjemności, jednak przytomnie i szybko porzucił tę niebezpieczną pokusę; za dobrze już wiedział, za często doświadczył, że sprawianie sobie przyjemności to jednak ciężka robota. Dojadł zimną nogę kurczaka (bez chleba) i popił kompotem z renklod.
- Drrrrrrrryn! - rozdarł się dzwonek u drzwi, i darł się i darł.
- Ciekawe w jakie towarzystwo dzisiaj jeszcze trafię? - uśmiechnął się łobuzersko do swojej myśli, gdy wreszcie zaległa cisza.
Po południu znowu wyszedł na ulicę. Pomidora już nie było. Odetchnął z ulgą. Mógł teraz w spokoju poświęcić się wyłącznie celebrowaniu swoich 74tych urodzin. Uff...
Ilustracja: Bader Mahasneh, Klick!!!
Lew pogapił się
fragment ze zbioru "Anka cześć,"
Odpalali papierosa od papierosa i pocili się w swoim biurze. Klimatyzacja przestała działać przed tygodniem, telefony odłączono im wczoraj. Siedzieli i udawali, że zastanawiają się nad tym skąd wziąć forsę. Wszystkie pomysły skończyły im się jeszcze na długo przed tym jak wysiadła klimatyzacja. Przez szklane drzwi widać było następne szklane drzwi wychodzące wprost na ulicę. Przejechała żółta taksówka a za nią wóz asenizacyjny, i jeszcze dwa samochody. Droga porcelanowa popielniczka wypełniona po brzegi, zupełnie nie pasowała do świństwa kłębiącego się w jej szlachetnym wnętrzu. Ulicą przeszedł lew, ale nie chciało im się zwrócić na niego uwagi. Lew zatrzymał się przed drzwiami i wlepił w nich swoje żółte ślepia. Nie dostrzegli w nim nawet cienia szansy, nic, żadnego wrażenia. Lew pogapił się i poszedł. W gruncie rzeczy to nie dwoje bankrutów wzbudziło w nim chwilowe zainteresowanie – bankrutów naoglądał się ostatnimi czasy do woli – zainteresowała go ściana za ich plecami, która zrobiła krok do przodu jedną stroną, a potem podciągnęła drugą stronę. To było coś; tego nawet nie grali w cyrku, z którego się urwał na poobiedni spacer. Ściana dotarła do swojej przedniej sąsiadki dopiero mocno po północy i ruszyły razem poszukać ciekawszego miejsca. Nie zatrzymywane przez nikogo opuściły adres, o który nikt nigdy nie zapyta.
Ilustracja: Daniel Arsham, Klick !!!
Wyobraź sobie
Kochanie, zabiłam nasze koty
Ludwik Cichy: Jak bym zachęcił do przeczytania nowej Masłowskiej.
Akcja zaczyna się w miejscu, w którym się kończy, więc kończy się już na samym początku.
Jednak ciocia Doris potrafiła z właściwą jedynie sobie umiejętnością upakować pomiędzy te dwa bliźniacze bieguny bardzo wiele słów. Wyszarpanych z siebie nadludzkim wysiłkiem w miłosiernym celu obsłużenia czytelniczych rozbudzeń. Złożyła z nich zdania, które usiłowała mozolnie (tysiące papierosów i kaw, jak mówi) połączyć w całość 150 stron.
I dokonała tego. A przy okazji twórczego znoju (skutkiem ubocznym niejako) wyprodukowała sporo brawurowych fragmentów, czy nawet opowiadań, jakich nikt poza nią nie byłby w stanie.
Powstała książka - ze sztywną okładką, wydana przez prawdziwe wydawnictwo – którą można rozpocząć od 42. strony, albo od 82., czy na przykład 91. Wtedy szybciej się ją zaliczy niczego specjalnie nie tracąc, a będzie się miało zdanie na temat.
Warto wydać 29 złotych, żeby się o tym przekonać.
Jeżeli powie ktoś, że to słaba książka jest, to mogę się zgodzić, że jak na Masłowską to owszem, przy czym dodam, że to jest bardzo dobra słaba książka, właściwie najlepsza słaba rzecz, jaką przeczytałem w całości.
Nigdy bym tak nie zachęcił do czytania innych popisywaczy, ale dla Doroty Masłowskiej zawsze znajdę i czas i pasję zachęcania.
Jakobe Mansztajn o Kotach na swoim blogu:
[172] kochany pamiętniczku, do nowej książki masłowskiej podszedłem z entuzjazmem pierwszoroczniaka, który jeszcze nie wie z kim i co, ale już mu się bardzo podoba, i gdzieś w połowie westchnąłem głęboko zdumiony, iż dawno nie czytałem tak zabawnej momentami polskiej powieści, która byłaby zarazem tak dalece wypatroszona z fabuły i w swojej treści właściwie dość prozaiczna.
to nie jest do końca zarzut, albowiem nie jest również tajemnicą, iż masłowska czai się przede wszystkim w zdaniach, wartkich linijkach, które – proszę mi wybaczyć sentyment – biją niekiedy po dłoni oraz twarzy niczym nawciągana nauczycielka życia, a przynajmniej takie mam o dorocie wspomnienie, żywe wciąż jak pamięć o pierwszej dziewczynie, i to są oczywiście ładne wspomnienia, ale dziadek józef wielokrotnie powtarzał nad obiadem, że nie można żyć przeszłością i – jak zapewniała sama dorota – w nowej książce będziemy mieli do czynienia z klasyczną narracją, a nie formalnym pierdololo. czyli raczej fabuła, struktura i tak dalej, co już na dzień dobry wydaje się wystrzałowym pomysłem: oto bowiem matka ponowoczesnej polszczyzny ma mówić językiem przodków.
akcja kochanie, zabiłam nasze koty dzieje się w usa i bohaterowie płacą dolarami, ale na kilometr czuć od nich smalec i kiełbasę. nie potrzeba tu komisji śledczej, aby stwierdzić, iż rzecz w rzeczywistości wydarza się w polsce, a główna bohaterka, farah, jest nowym rodzajem polaka, do szpiku kości przesiąkniętym płynem do pukania tkanin i banalnymi frazesami z kartek urodzinowych. nowy rodzaj polaka, pomimo całej swojej estetyczno-poznawczej nadbudowy złożonej z sushi, brandowych fatałaszków i ekologii, na której jeździ jak matka madzi na koniu – u rdzenia swojego istnienia przede wszystkim panicznie się boi. w takim sensie ogólnym, a podstawowymi desygnatami tego strachu są wykluczenie, samotność i śmierć.
ostatecznie jednak powieść mniej opowiada historię, a bardziej znów grzebie palcem w języku. masłowska nie bawi się już wprawdzie składnią jak kostką rubika, ale narracja dalej jest roztrzęsiona niczym autobus w speed, poetyckie woltyżerki przecinane są suspensami rodem z harlequinów, kalki językowe stają się nowym językiem, a formalna granica między autorem a bohaterami jego książki zostaje po wielokroć zagięta. bohaterowie w tym procederze stwarzania świata uczestniczą i składają się na cały ten pejzaż językowo-formalny, ale pozostają raczej przeźroczyści i nieistotni i po lekturze czytelnikowi znów zostaje właściwie tylko wspomnienie języka w rozpadzie. to ostatecznie daje efekt nieco kontrowersyjnej mieszanki, wychodzi powieść, która jedną nogą próbuje iść równo po chodniku, a drugą robić fikołki.
to jednak dalej nie jest do końca zarzut, albowiem ten język w rozpadzie dość wiarygodnie odzwierciedla rozpad człowieka, o którym pisze masłowska, czyli trochę powtórka z rozrywki, ale dla mnie w sumie bomba. tylko że tym razem bardziej jednak bomba hukowa. co bowiem rozczarowuje w stopniu rozmontowującym moją tutaj dyplomację, to prozaiczność refleksji, której język powieści już nie dźwiga. można odnieść wrażenie, że to, na czym książka się zasadza, na co przez sto stron zarzuca sidła ironii – a więc dziki konsumpcjonizm, rzeczywistość wirtualna, mowa ludzka ograniczona do 160 znaków – to obszary wiedzy, z których masłowska wyprowadza refleksje, przerobione już parę lat temu przez dzieci internetów. w rezultacie zamiast dostać linijką między oczy, czytelnik dostaje sztafaż zdezaktualizowanych memów. taki czytelnik po lekturze odkłada książkę jakby nic się nie stało i stopniowo potęguje w nim wrażenie, że kochanie, zabiłam nasze koty zostało napisane nie dla niego, ale bardziej dla jego mamy. ma po wszystkim oczywiście przyjemność, dobrze napisana książka o niczym jest bowiem lepsza niż chujowo napisana książka o wszystkim, ale to ostatecznie też jest średni argument.
Klick !!!
Gry losowe. Odcinek 49.
Arkadiusz Pszczoła z Bytomia napisał właśnie wiersz. Po tygodniu kryzysu twórczego, picia litrów mocnej herbaty, po tygodniu złowrogich myśli i stopniowej utraty wiary we własny talent literacki, po tygodniu rozpaczliwego serfowania po internecie, siadł po prostu przy biurku, spojrzał posępnym wzrokiem na widok z okna (a z okna widział kościół i sklep Biedronka) i napisał na kartce: „Łzawa apokalipsa kapitalizmu". To tytuł i pierwszy wers zarazem. Mocne, pomyślał Arkadiusz Pszczoła i uśmiechnął się do swoich myśli.
Wciąż patrzy przez okno, więc wykorzystajmy tę chwilę i poznajmy historię jego życia. Arkadiusz Pszczoła nie zawsze mieszkał w Bytomiu. Jako siedmioletnie dziecko przeżył dramat przeprowadzki, który na stałe odcisnął się na jego osobowości. Z Siemianowic Śląskich do Bytomia. Z Górnego Śląska na Górny Śląsk. Z dwupokojowego mieszkania do dwupokojowego mieszkania. Z jednej podstawówki do innej podstawówki. Od pani Hani do pani Halinki. Arkadiusz Pszczoła od małego nienawidził zmian. Nie był jak inne dzieci: od zabaw na podwórku wolał książki. Rodzice mieli trochę o to pretensje, zwłaszcza ojciec. Sugerował matce Arkadiusza Pszczoły, Marzenie, że syn nie jest dzieckiem jego, a sąsiada z bloku w Siemianowicach, z którym witała się zawsze – jak na gust ojca Arkadiusza Pszczoły, Mirosława – w zbyt poufały sposób. Sąsiad z bloku w Siemianowicach był polonistą, nosił zamaszyste prochowce i używał zagranicznej wody kolońskiej. Wszyscy mężczyźni z bloku darzyli go niechęcią, wszystkie kobiety liczyły na to, że spotkają go w windzie.
Dalej, oraz pozostałe odcinki, Klick!!!