20 kwietnia 2024, sobota

Czytelnia człowieka dla ludzi

Ludwik Cichy komentarzy: 0

Wszystkiego najlepszego! Sto lat! (opowiadanie)


Obraz: Bader Mahasneh





100 lat!!!

Musieli tędy przechodzić wszyscy.

Już z samego rana, jeszcze w półmroku, kobiety osiedla śpieszyły po sprawunki na śniadanie dla facetów i żeby wyprawić dzieci do szkoły. Faceci już dawno przeszli tędy do pracy, żeby ładnie wytrzeźwieć, a dzieci do szkoły po nowe jedynki. Teraz było tu pusto. Nie licząc człowieka, który snuł się z kiełkującym zaledwie zamiarem rzucenia się pod coś w celach samobójczych. Nadjeżdżał rower. Przez chwilę człowiek wpatrywał się w rosnącą sylwetkę pedałującej kobieciny, ale tylko przez chwilę; rower się nie nadawał. I wtedy go zobaczył: duży, kuszący witalną czerwienią pomidor, wciąż leżący tam, gdzie go ktoś porzucił, zgubił, może zostawił z jakiegoś powodu i w jakimś celu? Przechodzili tędy wszyscy, a pomidor dalej tu leżał.

Kompletnie nie miał pomysłu komu go zwrócić, kogo zawiadomić, co w ogóle zrobić i jak się zachować. Postanowił zadzwonić.

- Nie zgubiłaś czasem pomidora?
- Nie, wszystkie mam w domu, chociaż… poczekaj, sprawdzę… Jesteś tam jeszcze? Tak, swoje pomidory mam w domu, w komplecie.

Schował komórkę do kieszeni. To był jedyny adres, pod który mógł zadzwonić w sprawie pomidora. Inne się do tego zupełnie nie nadawały, prawdę mówiąc nie nadawały się już do niczego.

Zapowiadali pierwsze śniegi, więc musiał coś zrobić. Stał i zastanawiał się co mógłby właściwie. Zbliżał się bezrobotny. Bezrobotny był świeżo upieczony i przeczesywał krzaki kijem w poszukiwaniu butelek, ale bardzo dyskretnie.

- Halo! Czy nie szuka pan pomidora?! – zawołał do bezrobotnego.

- Nie jesteś w stanie mnie obrazić – ogolona, ale napuchnięta twarz patrzyła na niego małymi świńskimi oczkami, wyglądającymi jakby przez lufcik. – Mnie nie można obrazić...

- Tylko pytałem…

- ...myślisz, że zbieram butelki na wódę. A ja wcale nie zbieram butelek – bezrobotny dalej wygłaszał kwestię nie pozwalając sobie przerwać. – Zbieram jedynie puszki, i to wyłącznie z pobudek ekologicznych. Dla Ziemi Matki, co ciebie też nosi.

- Ja nie mam puszki – przyznał się, bo czuł, że powinien coś powiedzieć, że tak będzie bezpieczniej.

- I na chuj zaczepiasz nieznajomych, cycu jeden?! - bezrobotny ruszył dalej przeczesywać, godnie okazując, że stracił zainteresowanie rozmową.

- Dać tylko takiemu jakiś ochłap, jakieś małe coś cokolwiek, nic w sumie przecież, to zaraz się tego złapie, okopie , stworzy biuro, procedury, wyznaczy własne standardy, zaraz poczuje swoim szefem, dyrektorem, prezesem, premierem czy inną kanalią ponad – usprawiedliwił się wygodnie przed samym sobą i też stracił zainteresowanie. Dla tego miejsca, sytuacji z pomidorem, dla dzieci zdobywających w mozole nowe jedynki, i w ogóle. W końcu dochodziła jedenasta i najwyższy czas na drugie śniadanie.

Spojrzał na niebo w szarym, niebrudzącym kolorze, minął kiosk - nie kupił gazety, bo dziennikarstwo to jednak łotrzykowski zawód - jakaś kobieta rozłażąca się w szwach powiedziała mu
dzień dobry, więc odpowiedział dzień dobry, ale nie wiedział komu odpowiada, bo kobieta rozeszła się już tak, że była bardzo zniekształcona i nie przypominała mu nikogo, kogo byłby sobie w stanie przypomnieć. - Fatalnie urodzić się kobietą – pomyślał. - W dodatku dojść do stanu nierozpoznawalności, i od razu mieć pod górkę tam, gdzie inni dostają wszystko na pstryk. Kto wie, może faktycznie, szczęście to po prostu brak nieszczęścia? I poczuł się lepiej w swoim bohaterstwie niebycia kobietą na tyle, że przystanął i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu nowych wrażeń, nadających się do pouczestniczenia przez przeżycie.

Ale nie było żadnych dostępnych wrażeń.

I już stał przy furtce do domu z ogrodem, gdzie nic go nie zaskoczy, bo rzeczy będą się działy jak powinny, jak wczoraj i jak jutro. Dopóki będzie istniało jutro.

Jeszcze jeden łatwy dzień.

Rozważył zrobienie sobie jakiejś przyjemności, jednak przytomnie i  szybko porzucił tę niebezpieczną  pokusę; za dobrze już wiedział, za często doświadczył, że sprawianie sobie przyjemności to jednak ciężka robota. Dojadł zimną nogę kurczaka (bez chleba) i popił kompotem z renklod.

- Drrrrrrrryn! - rozdarł się dzwonek u drzwi, i darł się i darł.

- Ciekawe w jakie towarzystwo dzisiaj jeszcze trafię? - uśmiechnął się łobuzersko do swojej myśli, gdy wreszcie zaległa cisza.

Po południu znowu wyszedł na ulicę. Pomidora już nie było. Odetchnął z ulgą. Mógł teraz w spokoju poświęcić się wyłącznie celebrowaniu swoich 74tych urodzin. Uff...

 

Ilustracja: Bader Mahasneh, Klick!!!

Ludwik Cichy komentarzy: 0

Lew pogapił się






fragment ze zbioru "Anka cześć,"



Odpalali papierosa od papierosa i pocili się w swoim biurze. Klimatyzacja przestała działać przed tygodniem, telefony odłączono im wczoraj. Siedzieli i udawali, że zastanawiają się nad tym skąd wziąć forsę. Wszystkie pomysły skończyły im się jeszcze na długo przed tym jak wysiadła klimatyzacja. Przez szklane drzwi widać było następne szklane drzwi wychodzące wprost na ulicę. Przejechała żółta taksówka a za nią wóz asenizacyjny, i jeszcze dwa samochody. Droga porcelanowa popielniczka wypełniona po brzegi, zupełnie nie pasowała do świństwa kłębiącego się w jej szlachetnym wnętrzu. Ulicą przeszedł lew, ale nie chciało im się zwrócić na niego uwagi. Lew zatrzymał się przed drzwiami i wlepił w nich swoje żółte ślepia. Nie dostrzegli w nim nawet cienia szansy, nic, żadnego wrażenia. Lew pogapił się i poszedł. W gruncie rzeczy to nie dwoje bankrutów wzbudziło w nim chwilowe zainteresowanie – bankrutów naoglądał się ostatnimi czasy do woli – zainteresowała go ściana za ich plecami, która zrobiła krok do przodu jedną stroną, a potem podciągnęła drugą stronę. To było coś; tego nawet nie grali w cyrku, z którego się urwał na poobiedni spacer. Ściana dotarła do swojej przedniej sąsiadki dopiero mocno po północy i ruszyły razem poszukać ciekawszego miejsca. Nie zatrzymywane przez nikogo opuściły adres, o który nikt nigdy nie zapyta.


Ilustracja:
Daniel Arsham, Klick !!!

Richard Brautigan komentarzy: 0

Upadek sombrera. Opowieść japońska




Richard Brautigan, pisarz amerykański, popełnił samobójstwo w 49 roku życia. Napisał "Łowienie pstrągów w Ameryce" i parę jeszcze rzeczy - wśród nich "Upadek sombrera" - które nie odniosły już sukcesu, co może dziwić, bardzo.


Przeczytaj fragmenty:





Richard Brautigan, Upadek sombrera. Powieść japońska, Wydawnictwo Tenaten, Warszawa 1992, przekład Jan Zieliński


fragmenty

str. 5 - 9
Sombrero


Sombrero spadło z nieba i wylądowało na głównej ulicy miasteczka tuż przed burmistrzem, jego kuzynem i pewnym bezrobotnym. Ostre pustynne powietrze wygoliło dzień do czysta. Niebo było błękitem ludzkich oczu, które na coś czekają. Nie istniał najmniejszy powód, żeby sombrero miało spaść z nieba. Nie przelatywał akurat samolot ani helikopter, nie przypadało też tego dnia żadne święto religijne.


Pierwsza łza uformowała mu się w prawym oku. To oko zawsze pierwsze zaczynało płakać. Po nim ruszało lewe. Uznałby, że to ciekawe, gdyby wiedział, że prawe oko pierwsze zaczynało płakać. Lewe oko przystępowało do płaczu tak szybko po prawym, że nie wiedział, które zaczęło pierwsze, ale to było zawsze prawe.


Był wprawdzie bardzo spostrzegawczy, nie na tyle jednak, żeby wiedzieć, które oko pierwsze zaczęło płakać. Jeśli w ogóle na podstawie tak drobnej informacji można budować definicję percepcji.


- Czy to sombrero? - spytał burmistrz. Burmistrz zawsze mówi pierwszy, zwłaszcza jeśli nie uda mu się osiągnąć w polityce wyższej pozycji niż burmistrz małego miasteczka.

- Tak - odparł jego kuzyn, który sam chciałby zostać burmistrzem.

Bezrobotny nic nie powiedział. Czekał, z której strony zawieje wiatr. Nie

chciał się wychylać. Być bezrobotnym w Ameryce to nie żarty.

- Spadło z nieba - powiedział burmistrz, spoglądając na nieskazitelnie czyste błękitne niebo.

- Tak - powiedział kuzyn burmistrza.


Bezrobotny nic nie powiedział, ponieważ miał nadzieję na pracę. Nie chciał zaprzepaścić choćby najniklejszej szansy. Będzie lepiej dla wszystkich, jeśli tylko grube ryby będą się wypowiadać.


Trzej mężczyźni rozejrzeli się wokoło w poszukiwaniu powodu, dla którego sombrero miałoby spaść z nieba, ale nic nie znaleźli; bezrobotny też nie znalazł żadnego powodu.


Sombrero było nowiutkie.

Leżało na ulicy, dnem skierowane ku niebu. Rozmiar: 18,5.


- Dlaczego kapelusze spadają z nieba? - spytał burmistrz.

- Nie wiem - odparł jego kuzyn.


Człowiek poszukujący pracy zastanawiał się, czy kapelusz byłby dla niego dobry.

Teraz łzy płynęły z obojga oczu.

O, Boże...


Sięgnął ręką do maszyny do pisania, jakby był przedsiębiorcą pogrzebowym, co zapina rozporek nieboszczykowi leżącemu w trumnie i wyciągnął kartkę, zawierającą wszystko, co powyżej napisano, z wyjątkiem własnego płaczu, z którego zresztą nie zdawał sobie sprawy, ponieważ płakał ostatnio tak często, że było to jakby wypicie szklanki wody, co nieraz robi się odruchowo, nie będąc nawet spragnionym i czego się potem nie pamięta.


Podarł kartkę zawierającą wszystko, co przed chwilą przeczytaliście na temat sombrera. Podarł ją starannie na wiele malutkich kawałków, które następnie rzucił na podłogę.


Następnego ranka zacznie pisać od nowa o czymś, co nie będzie miało nic wspólnego ze spadającym sombrerem.


Jego praca polegała na pisaniu książek. Był znanym amerykańskim satyrykiem. Trudno znaleźć księgarnię, która by nie miała co najmniej jednej jego książki.


Dlaczego więc płakał?

Czy sława nie wystarcza?

Odpowiedź jest całkiem prosta.

Jego przyjaciółka, Japonka, odeszła.

Po prostu go porzuciła.


Taki był powód jego łez, jakie zaczęły płynąć, już nie pamiętał z którego oka, powód płaczu, jaki stał się jego chlebem powszednim, odkąd porzuciła go ta Japonka.


W niektóre dni płakał tyle, że myślał, iż mu się to śni.




Japonka


Kiedy Yukiko spała, jej włosy spały obok, długie i japońskie. Ona sama nie wiedziała, że jej włosy śpią. Proteina też potrzebuje odpoczynku. Yukiko o tym nie myślała. Jej myśli były w zasadzie bardzo proste.

Rano czesała włosy.

To była pierwsza rzecz, jaką robiła po przebudzeniu. Zawsze czesała je bardzo starannie. Czasem na czubku głowy, zgodnie z japońską tradycją, robiła sobie kok. Czasem zostawiała włosy rozpuszczone, sięgały jej wówczas do pupy.

W San Francisco było parę minut po dziesiątej wieczór. Krople deszczu znad Pacyfiku uderzały w szybę koło łóżka, ale ona ich nie słyszała, pogrążona we śnie. Z reguły spała wyśmienicie i potrafiła sypiać bardzo długo, dwanaście godzin albo i dłużej, lubując się w tym, jakby naprawdę robiła coś innego, spacerowała albo gotowała obiad. Jeść też lubiła.

Kiedy on darł kartkę papieru, zawierającą słowa o spadającym z nieba sombrero, ona spała, a jej włosy spały obok niej - długie i ciemne.

Włosy śniły, że jest rano i że ona starannie je czesze.

Jeszcze kilka fragmentów, Klick!!!

Dorota Masłowska komentarzy: 0

Kochanie, zabiłam nasze koty



Ludwik Cichy: Jak bym zachęcił do przeczytania nowej Masłowskiej.


Akcja zaczyna się w miejscu, w którym się kończy, więc kończy się już na samym początku.

Jednak ciocia Doris potrafiła z właściwą jedynie sobie umiejętnością upakować pomiędzy te dwa bliźniacze bieguny bardzo wiele słów. Wyszarpanych z siebie nadludzkim wysiłkiem w miłosiernym celu obsłużenia czytelniczych rozbudzeń. Złożyła z nich zdania, które usiłowała mozolnie (tysiące papierosów i kaw, jak mówi) połączyć w całość 150 stron.

I dokonała tego. A przy okazji twórczego znoju (skutkiem ubocznym niejako) wyprodukowała sporo  brawurowych fragmentów, czy nawet opowiadań, jakich nikt poza nią nie byłby w stanie.



Powstała książka - ze sztywną okładką, wydana przez prawdziwe wydawnictwo – którą można rozpocząć od 42. strony, albo od 82., czy na przykład 91. Wtedy szybciej się ją zaliczy niczego specjalnie nie tracąc, a będzie się miało zdanie na temat.


Warto wydać 29 złotych, żeby się o tym przekonać.


Jeżeli powie ktoś, że to słaba książka jest, to mogę się zgodzić, że jak na Masłowską to owszem, przy czym dodam, że to jest bardzo dobra słaba książka, właściwie najlepsza słaba rzecz, jaką przeczytałem w całości.


Nigdy bym tak nie zachęcił do czytania innych popisywaczy, ale dla Doroty Masłowskiej zawsze znajdę i czas i pasję zachęcania.





Jakobe Mansztajn o Kotach na swoim blogu:

[172] kochany pamiętniczku, do nowej książki masłowskiej podszedłem z entuzjazmem pierwszoroczniaka, który jeszcze nie wie z kim i co, ale już mu się bardzo podoba, i gdzieś w połowie westchnąłem głęboko zdumiony, iż dawno nie czytałem tak zabawnej momentami polskiej powieści, która byłaby zarazem tak dalece wypatroszona z fabuły i w swojej treści właściwie dość prozaiczna.


to nie jest do końca zarzut, albowiem nie jest również tajemnicą, iż masłowska czai się przede wszystkim w zdaniach, wartkich linijkach, które – proszę mi wybaczyć sentyment – biją niekiedy po dłoni oraz twarzy niczym nawciągana nauczycielka życia, a przynajmniej takie mam o dorocie wspomnienie, żywe wciąż jak pamięć o pierwszej dziewczynie, i to są oczywiście ładne wspomnienia, ale dziadek józef wielokrotnie powtarzał nad obiadem, że nie można żyć przeszłością i – jak zapewniała sama dorota – w nowej książce będziemy mieli do czynienia z klasyczną narracją, a nie formalnym pierdololo. czyli raczej fabuła, struktura i tak dalej, co już na dzień dobry wydaje się wystrzałowym pomysłem: oto bowiem matka ponowoczesnej polszczyzny ma mówić językiem przodków.


akcja kochanie, zabiłam nasze koty dzieje się w usa i bohaterowie płacą dolarami, ale na kilometr czuć od nich smalec i kiełbasę. nie potrzeba tu komisji śledczej, aby stwierdzić, iż rzecz w rzeczywistości wydarza się w polsce, a główna bohaterka, farah, jest nowym rodzajem polaka, do szpiku kości przesiąkniętym płynem do pukania tkanin i banalnymi frazesami z kartek urodzinowych. nowy rodzaj polaka, pomimo całej swojej estetyczno-poznawczej nadbudowy złożonej z sushi, brandowych fatałaszków i ekologii, na której jeździ jak matka madzi na koniu – u rdzenia swojego istnienia przede wszystkim panicznie się boi. w takim sensie ogólnym, a podstawowymi desygnatami tego strachu są wykluczenie, samotność i śmierć.


ostatecznie jednak powieść mniej opowiada historię, a bardziej znów grzebie palcem w języku. masłowska nie bawi się już wprawdzie składnią jak kostką rubika, ale narracja dalej jest roztrzęsiona niczym autobus w speed, poetyckie woltyżerki przecinane są suspensami rodem z harlequinów, kalki językowe stają się nowym językiem, a formalna granica między autorem a bohaterami jego książki zostaje po wielokroć zagięta. bohaterowie w tym procederze stwarzania świata uczestniczą i składają się na cały ten pejzaż językowo-formalny, ale pozostają raczej przeźroczyści i nieistotni i po lekturze czytelnikowi znów zostaje właściwie tylko wspomnienie języka w rozpadzie. to ostatecznie daje efekt nieco kontrowersyjnej mieszanki, wychodzi powieść, która jedną nogą próbuje iść równo po chodniku, a drugą robić fikołki.


to jednak dalej nie jest do końca zarzut, albowiem ten język w rozpadzie dość wiarygodnie odzwierciedla rozpad człowieka, o którym pisze masłowska, czyli trochę powtórka z rozrywki, ale dla mnie w sumie bomba. tylko że tym razem bardziej jednak bomba hukowa. co bowiem rozczarowuje w stopniu rozmontowującym moją tutaj dyplomację, to prozaiczność refleksji, której język powieści już nie dźwiga. można odnieść wrażenie, że to, na czym książka się zasadza, na co przez sto stron zarzuca sidła ironii – a więc dziki konsumpcjonizm, rzeczywistość wirtualna, mowa ludzka ograniczona do 160 znaków – to obszary wiedzy, z których masłowska wyprowadza refleksje, przerobione już parę lat temu przez dzieci internetów. w rezultacie zamiast dostać linijką między oczy, czytelnik dostaje sztafaż zdezaktualizowanych memów. taki czytelnik po lekturze odkłada książkę jakby nic się nie stało i stopniowo potęguje w nim wrażenie, że kochanie, zabiłam nasze koty zostało napisane nie dla niego, ale bardziej dla jego mamy. ma po wszystkim oczywiście przyjemność, dobrze napisana książka o niczym jest bowiem lepsza niż chujowo napisana książka o wszystkim, ale to ostatecznie też jest średni argument.


Klick !!!

Joanna Dziwak komentarzy: 0

Gry losowe. Odcinek 49.


Arkadiusz Pszczoła z Bytomia napisał właśnie wiersz. Po tygodniu kryzysu twórczego, picia litrów mocnej herbaty, po tygodniu złowrogich myśli i stopniowej utraty wiary we własny talent literacki, po tygodniu rozpaczliwego serfowania po internecie, siadł po prostu przy biurku, spojrzał posępnym wzrokiem na widok z okna (a z okna widział kościół i sklep Biedronka) i napisał na kartce: „Łzawa apokalipsa kapitalizmu". To tytuł i pierwszy wers zarazem. Mocne, pomyślał Arkadiusz Pszczoła i uśmiechnął się do swoich myśli.


Wciąż patrzy przez okno, więc wykorzystajmy tę chwilę i poznajmy historię jego życia. Arkadiusz Pszczoła nie zawsze mieszkał w Bytomiu. Jako siedmioletnie dziecko przeżył dramat przeprowadzki, który na stałe odcisnął się na jego osobowości. Z Siemianowic Śląskich do Bytomia. Z Górnego Śląska na Górny Śląsk. Z dwupokojowego mieszkania do dwupokojowego mieszkania. Z jednej podstawówki do innej podstawówki. Od pani Hani do pani Halinki. Arkadiusz Pszczoła od małego nienawidził zmian. Nie był jak inne dzieci: od zabaw na podwórku wolał książki. Rodzice mieli trochę o to pretensje, zwłaszcza ojciec. Sugerował matce Arkadiusza Pszczoły, Marzenie, że syn nie jest dzieckiem jego, a sąsiada z bloku w Siemianowicach, z którym witała się zawsze – jak na gust ojca Arkadiusza Pszczoły, Mirosława – w zbyt poufały sposób. Sąsiad z bloku w Siemianowicach był polonistą, nosił zamaszyste prochowce i używał zagranicznej wody kolońskiej. Wszyscy mężczyźni z bloku darzyli go niechęcią, wszystkie kobiety liczyły na to, że spotkają go w windzie.


Dalej, oraz pozostałe odcinki,
Klick!!!

Ludwik Cichy komentarzy: 0

Zaatakowana


(Opowiadanie, środa 24 października 2012 )




Zaatakowana


Gdy dotarła nad jezioro, mgła rozpuszczała kształty i zjadała całe krajobrazy. Zaparkowała, wypuściła z bagażnika psa i rzuciła mu kij tam, gdzie zawsze była plaża. Pies skoczył za kijem i natychmiast zniknął, jak wszystko. Ruszyła powoli, ostrożnie, a kiedy wyczuła pod butami piasek, poczuła się pewniej i przyspieszyła. Była tu już tyle razy, znała na pamięć każdy kąt. Zdziwiła się, gdy w miejscu, w którym spodziewała się dotknąć nogą wody, piasek był wciąż taki sam, mniej więcej suchy. Powoli przeszła jeszcze parę kroków, ale wody wciąż nie było, choć słyszała ją, chlupoczącą leniwie o filary pomostu. Przystanęła i zawołała psa. Po chwili jeszcze raz. Rozejrzała się wokół, ale wszędzie tak samo nie było nic.


Coś szło za nią. Sprawdziła w kieszeni czy nie ma papierosów, ale musiała zostawić w samochodzie. Znalazła tylko pilnik do paznokci. Zacisnęła go mocno w garści jak nóż. Obróciła się błyskawicznie, bo teraz coś zbliżało się od strony jeziora, stanęła przodem do napastnika.


- Bari, to ty?! – pies nie zaszczekał radośnie, jak zawsze, gdy słyszał jej głos. – Bari, chodź tu! Ale już! – to nie był pies.


- Muszę się ruszać, stojąc stanowię za łatwy cel – postanowiła.

Przebiegła kilkadziesiąt metrów, przykucnęła żeby być jak najmniej widoczną i zaczęła nasłuchiwać. Dotarło do niej, że wciąż zaciska w dłoni pilnik.


- Bożesz, ale się dałam zagonić – wyprostowała się, odetchnęła. – 32 lata, doktorat z ekonomi, trzy języki, od mojego kaprysu zależy czy jutro w mieście ludzie znajdą na półkach to, czy zupełnie coś innego, kariera jakiej mogą pozazdrościć wszyscy… i tak się dałam zagonić w tej mgle, paradne, dobrze że nikt tego nie widzi.


- No, Bari chodź już, wracamy – powiedziała swobodnie, zwyczajnym władczym tonem, wyćwiczonym w tysiącach codziennych sytuacji, jakie przyzwyczaiły ją do tego, że zawsze po zabraniu głosu rzeczy dzieją się jak powinny, jak tego oczekiwała i chciała, i co nauczyła się  uznawać za normalne. Wytłumaczyła sobie, że pies po prostu znalazł rybę wyrzuconą na brzeg i teraz żre ją pośpiesznie i najciszej, żeby ona mu jej nie odebrała i nie skarciła za samowolę. – No chodź, dobry pies, chodź – zachęciła rozgrzeszająco i ruszyła w stronę, gdzie zostawiła auto.


Najpierw usłyszała chlupot opadających z czegoś kaskad wody – i choć mógł to być odgłos wynurzającego się z jeziora monstrum, przytomnie wybrała wariant rybackiej łodzi cumującej po omacku we mgle – ale gdy rozległ się plusk, jakby zrzucono z samolotu czołg, wiedziała już, że monstrum na powrót zanurkowało, najprawdopodobniej by podpłynąć pod wodą. Rzuciła się do ucieczki jak oszalała. Od auta powinny dzielić ją już tylko metry, gdy z impetem rozpędu wpadła do lodowatej wody.


Nie próbowała rozumieć, analizować; czuła jak uzębiona paszcza już, już, już zaciska się na ciele, jak odrywa kawał, który jeszcze przed sekundą był nią, a teraz staje się zaledwie kęsem dla wodnego potwora… obróciła się błyskawicznie i gnała najdalej stąd!

Tym razem udało jej się wybrać dobry kierunek. Jeszcze parę kroków z prędkością pędzącego expresu i w rzednącej mgle zobaczy… swoje rude audi na parkingu i psa warującego przy przednim kole. Na jej widok pies podniesie się i merdając ogonem poda jej kij rzucony tam, gdzie zwykle znajdowała się plaża, którą znała jak własną sypialnię.

 

Foto: sieć, Klick!!!

Charles Bukowski komentarzy: 0

- Mamusiu, jak się rozbija jajko?


Dee Dee, aktualna kobieta Chinaskiego.

Szybki rysunek: Anka Cięciel





 

"Kobiety", Charles Bukowski


19 rozdział

Wydawnictwo NOIR SUR BLANC, 1996, przełożył Lesław Ludwig

 

 

 

 

 

Dee Dee musiała odebrać syna z lotniska. Wracał z Anglii na

 

wakacje do domu. Miał 17 lat, a jego ojciec był w przeszłości

 

pianistą, który często dawał recitale - jak mi wyznała Dee Dee.

Polubił jednak amfetaminę i kokę, a później poparzył sobie palce w

jakimś wypadku. Nie mógł już grać. Rozwiedli się przed kilku laty.

 

Syn miał na imię Renny. Dee Dee wspomniała mu o mnie

 

w trakcie kilku międzykontynentalnych rozmów telefonicznych,

jakie z nim przeprowadziła. Dojechaliśmy na lotnisko akurat w

chwili, kiedy pasażerowie opuszczali samolot. Dee Dee i Renny

padli sobie w objęcia. Chłopak był wysoki i chudy, bardzo blady.

Nad jednym okiem zwisał mu loczek. Wymieniliśmy uścisk dłoni.

 

Poszedłem po bagaże, kiedy zaczęli ze sobą rozmawiać. Nazywał

 

ją ,,mamusią". Kiedy dotarliśmy do samochodu, usiadł na

 

tylnym siedzeniu i zapytał:

 

- Mamusiu, kupiłaś mi ten rower?

 

- Zamówiłam. Odbierzemy go jutro.

 

- Czy to dobry rower, mamusiu? Chcę mieć taki z dziesięcioma

 

biegami, hamulcem ręcznym i noskami na pedałach.

 

- To dobry rower, Renny.

 

- Jesteś pewna, że będzie na jutro gotowy?

 

Pojechaliśmy do domu. Zostałem na noc. Renny miał własną

 

sypialnię.

 

 

 

 

 

Rano siedzieliśmy wszyscy w jadalni, czekając na przybycie

 

pokojówki. W końcu Dee Dee podniosła się, żeby sama przyrządzić

 

śniadanie. Renny zapytał:

 

- Mamusiu, jak się rozbija jajko?

 

Dee Dee spojrzała na mnie. Dobrze wiedziała, co sobie myślę.

 

Zachowałem milczenie.

 

- Dobrze, Renny, chodź tutaj, to ci pokazżę.

 

Renny podszedł do kuchenki. Dee Dee wzięła do ręki jajko.

 

- Widzisz, tłuczesz skorupkę uderzając jajkiem o brzeg patelni...

 

o tak... i pozwalasz jajku wypłynąć na patelnię, widzisz, w ten

 

sposób...

 

- Aha.

 

- To proste.

 

- A jak się je gotuje?

 

- Smaży się je. Na maśle.

 

- Mamusiu, nie mogę zjeść tego jajka.

 

- Dlaczego?

 

- Bo żółtko się rozlało!

 

Dee Dee odwróciła się i rzuciła mi spojrzenie mówiące: ,,Hank,

 

błagam, tylko nic nie mów..."

 

 

 

 

 

Kilka dni później znów siedzieliśmy przy stole. Jedliśmy śniadanie,

 

a pokojówka robiła coś w kuchni. Dee Dee powiedziała do

 

Renny'ego:

 

- Masz już teraz swój rower. Chciałabym, żebyś w wolnej

 

chwili przywiózł ze sklepu karton z 6 butelkami coli. Po powrocie

 

do domu chcę wypić jedną lub dwie coca-cole.

 

- Ależ, mamusiu, te butelki są ciężkie! Nie możesz ich sama

 

kupić?

 

- Renny, pracuję przez cały dzień i jestem zmęczona. Ty

 

możesz je kupić.

 

- Ale, mamusiu, sklep jest na górce. Będę musiał pedałować

 

pod górę.

 

- Nie ma tam żadnej górki. O czym ty mówisz?

 

- No, może nie widać jej tak od razu, gołym okiem, ale to

 

naprawdę pod górkę...

 

- Renny, masz kupić colę, rozumiesz?

 

Renny wstał, poszedł do sypialni i trzasnął drzwiami.

 

Dee Dee odwróciła wzrok.

 

- Wystawia mnie na próbę. Chce się przekonać, czy go kocham.

 

- Ja kupię colę - powiedziałem.

 

- Już dobrze. Ja to zrobię.

 

W końcu żadne z nas jej nie kupiło...

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21