19 kwietnia 2024, piątek

Czytelnia człowieka dla ludzi

Ludwik Cichy

Magic of Press

Było tak, jak w błyszczącym katalogu z kolorowymi zdjęciami pięknych ludzi, wylegujących się na słonecznych plażach, pluskających się w morzu i popijających odświeżające drinki owocowe przez słomki, pod bajecznie kolorowymi parasolami.




Dziwne, że ludzie to też ssaki, pomyślał mijając tablicę z napisem „Wprowadzanie psów na plażę zabronione”. Miał przed sobą cztery wolne dni i zamierzał przeżyć je jak ludzie na fotografiach w katalogu. Wskoczył do morza, przepłynął tam i z powrotem, zderzył się z jakimś dzieckiem, przeprosił matkę, opłynął boję, zanurkował i ocierając się o dno minął tłum zwisających nad nim nóg. Odnalazł na brzegu ręcznik i wycierając się, kątem oka oceniał kuszące ciało rozkładające koc obok. Zawsze, gdy spotkam kobietę, czuję się winnym, przypomniał sobie zdanie Maksa Frischa, zakreślone ołówkiem po to, by je zapamiętać i wykorzystać potem jako własne.

 

Ciało siedziało teraz na kocu i z wielkiej torby w modnym stylu vintage zaczęło wyjmować typowe przyrządy do plażowania: paczkę cienkich papierosów waniliowych, maszynkę z muzyką, słuchawki, komórkę, okulary, wodę, cztery kremy. Czekał na to, jaką wyjmie książkę lub gazetę, żeby wiedzieć wszystko, ale najpierw nastąpił długi rytuał smarowania; dosyć bezceremonialny, właściwie bezwstydny. Każdemu się wydaje, że na plaży wolno więcej, ciekawe czy by zrobiła to na ławce w parku albo na rynku?, pomyślał. To i tak drobiazg przy tym co ludzie robią w korkach, przypomniał sobie faceta w audi, który na czerwonym wyjął szczękę i czyścił ją paznokciem półtora metra od niego. Dzieliły ich tylko szyby aut.

 

Nadszedł moment, kiedy tuby kremów zostały zakręcone, słuchawki powędrowały na uszy, ciało ułożyło się na brzuchu i sięgnęło do torby wiadomo po co. Nie musiał czekać aż rozpostrze gazetę tak, że winieta stanie się widoczna. Ostatni, sto pięćdziesiąty numer tygodnika „Imperium gali” znał w najdrobniejszych szczegółach, tak, jak tylko może znać gazetę redaktor naczelny, którym był. Co za obciach! Więc ludzie to naprawdę czytają?! Mimo siedmiuset tysięcy nakładu, nie potrafił oswoić się z myślą, że ktoś to gówno czyta. Gówno – tak myślał o gazecie, której redagowaniem zgodził się zarządzać dla niemieckiego wydawcy za nieprzyzwoitą pensję. Wygodniej było mu myśleć, że robi to tylko dla jaj, co najwyżej jeszcze przez pół roku, a potem będzie wreszcie mógł zająć się ważnymi sprawami. Po prostu, chwilowa, dobrze płatna robota, w której robi się „lewą ręką” coś, co potem przesyła się wydawcy do akceptacji i sprawdza czy konto przyrosło w odpowiedni sposób. Przychodzi się rano do nowoczesnego biura pozarządzać dwudziestoma siedmioma osobami, a o południu wychodzi. Sprzedaż, dystrybucja – to już go nie interesowało, tym zajmowali się jacyś inni, nieważni ludzie. Trzeba było tylko na czas zrobić to co potrafiłby nawet po pijanemu i w środku nocy - rynkowy produkt, który gdzieś znikał, po czym robiło się kolejny produkt przeznaczony do zniknięcia. Świat ludzi dojeżdżających tramwajem, autobusem, metrem, pociągiem przestał być jego udziałem od kiedy skończył studia, więc nie trudno było mu nie myśleć o czytelnikach gówna, jakie produkował; nigdy ich nie spotykał.

 

Raz tylko przeżył drobny wstrząsik, ale to byona bani, więc następnego dnia z odświeżającą i rozgrzeszającą łatwością uznał, że wszystko mu się tylko zdawało. Pił wtedy z bratem byłej żony, która jeszcze wtedy uważała go za człowieka, więc dla wszystkiego co się z nią wiązało potrafił wyzwolić w sobie dużo zainteresowania. Ten brat powiedział mu, że herbata zielona jest antyrakowa, działa odświeżająco i w ogóle wzmaga witalność.

- Poważnie? – zapytał wtedy.

- Najzupełniej, pisali o tym w gazecie.

- Nie wierz w takie bzdury!

- A ty co? Za kogo się uważasz, żeby rozstrzygać o tym czy zielona jest czy nie jest antyrakowa? – brat poczuł się dotknięty jego autorytatywnym tonem, odmawiającym herbacie magicznych właściwości.

- Po prostu wiem jak się te gazety robi, i tyle – usłyszał swój zaczepny pijacki bełkot i natychmiast pożałował tego co powiedział.

- Nie bądź taki cwany, okay?!

- W porządku, przepraszam. Nie mam takiej mocnej głowy jak ty, sorry.

- To napijmy się! – przeprosiny zostały przyjęte.

- Zdrowie! – pociągnął duży łyk, postanawiając nie zdradzać, jak zielona herbata nabrała magicznych właściwości. Zamykali wtedy numer gazety i wypadł krótki tekst obśmiewający aktora, który tego dnia akurat umarł. Trzeba było szybko mieć dwadzieścia jakichkolwiek zdań, w ciągu kwadransa. Spojrzał na szklankę z zieloną herbatą, którą rano podała mu sekretarka, i szybko napisał brakujące dwadzieścia zdań, właśnie o magicznych właściwościach tej herbaty. I zaraz przestał o tym myśleć, jak o wszystkim co się wiązało z przeszłością, czyli z wydaniem gazety, którą jacyś nieważni ludzi musieli teraz sprzedać innym nieważny ludziom. Nie zdziwił się, że później inne gazety to podchwyciły i nawet naukowe autorytety zaczęły się wypowiadać o nadprzyrodzonych właściwościach zielonej herbaty. Kiedy przyłapał się na tym, że sam zastanawia się czy by nie przejść na zieloną zamiast kawy, pojął rozmiar absurdu.

 

Nie myślał o tym aż do teraz, kiedy ciało, które jego mózg uznał wstępnie za kuszące, karmiło się bzdurami wyprodukowanymi w biurze przez niego zarządzanym. Wstał i podreptał pomiędzy kocami do plażowego baru zobojętnić się piwem. Po drodze przyjrzał się gazetom czytanym albo leżącym wśród przyrządów do plażowania. Z ulgą rozpoznawał „Mój Styl”, „Po prostu”, „Newsweekend”, „Głos”, „Gazetę”, znowu „Głos", a potem nagle „Imperium gali”! I zaraz obok, znowu „Imperium gali”! Cholera, przyglądał się rodzinie skupionej wokół „Imperium”, normalni ludzie! Miał zamiar wziąć małego heinekena, ale zamówił dużego. Więc to się, kurczę, nie kończy na biurze, oni to naprawdę czytają! I ja, kurde za to odpowiadam! Zamówił jeszcze jedno duże piwo, a potem jeszcze jedno i poczuł się dobrze. W końcu przyjechał tu na krótki ale zasłużony urlop, żeby odpocząć od „Imperium gali”, czyli żeby za cztery dni przystąpić do pracy z siłą, jaką daje odpoczynek.

 

Czwarte piwo postanowił wziąć ze sobą. Po chwili wahania wziął dwa. Podszedł z nimi do swojego ręcznika na piasku i bezceremonialnie, ale uprzejmie zapytał ciało zaczytane na kocu obok:

- Może piwo? – słuchawki zostały zdjęte z uszu ciało przemówiło:

- Słucham?

- Pytałem czy napije się pani piwa.

- O nie – twarz ciała ubrała się w ładny uśmiech. – Właśnie czytam jakie jest szkodliwe picie piwa w słońcu.

- Proszę przeczytać ramkę obok tytułu, a może pani zmieni zdanie.

- Ramkę… zaraz, zaraz, mam. „Po schłodzeniu się w wodzie, skorzystaj z toalety…”

- „… a to zneutralizuje działanie alkoholu w wypitym przez ciebie piwie. Dobrze jest też przeplatać piwo herbatą lub sokiem owocowym”.

- O! – ciało spojrzało na niego z zainteresowaniem. – Widzę, że lubimy i czytamy tę samą gazetę?

- Zdecydowanie tak – potwierdził, podsuwając ręcznik bliżej jej koca.

- Beata – podała mu rękę. – Może się jednak napiję.  Odrobinę.

- Twoje zdrowie! – zaproponował.

Wszystko zaczynało się dziać, jak w błyszczącym katalogu z kolorowymi zdjęciami pięknych ludzi na słonecznych plażach, pluskających się i popijających.

 

Ludwik Cichy

rysunek: Andrzej Bobrowski

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.