19 kwietnia 2024, piątek

Trochę Mrożka

Redakcja

Trochę Mrożka 2





JAK WALCZYŁEM


Opowiadanie Sławomira Mrożka z tomu Opowiadania wydanie II poszerzone, Wydawnictwo Literackie Kraków 1974



Foto: Doris Salcedo


Wychodząc rankiem po mleko zauważyłem, że przed

moim domem, na ulicy, stoi barykada. Musieli ją wznieść

niedawno, ponieważ kiedy wstawałem koło czwartej —

jeszcze jej nie było.

— Co za niespodzianka — pomyślałem sobie.

Ciąg dalszy Klick!!!


 

 

JAK WALCZYŁEM

Wychodząc rankiem po mleko zauważyłem, że przed

moim domem, na ulicy, stoi barykada. Musieli ją wznieść

niedawno, ponieważ kiedy wstawałem koło czwartej —

jeszcze jej nie było.


— Co za niespodzianka — pomyślałem sobie. — Najlepiej

w ogóle nie kłaść się do łóżka.


Barykada, jak to zwykle bywa, zbudowana była z najróżniejszych

przedmiotów. Jej centrum stanowiła ogromna,

akacjowa szafa, przyłożona arkuszem blachy pancernej.

Pomidory, które zazwyczaj trzyma się na szafie, żeby dojrzały,

rozsypały się tu i ówdzie. Kiedy zbliżyłem się,

wśród ludzi umacniających tę wojenną budowlę właśnie

trwała kłótnia.


— Do diabła! — mówił wysoki, opalony, wyglądający

na przywódcę. — Odpowiedz wreszcie wyraźnie: czy

chcesz umrzeć za sprawę, czy nie?!


Zagadnięty, mały człeczyna oparty na długiej strzelbie,

dłubał zapałką w zębach, widocznie pragnąc zyskać na

czasie.


— Jeśli nie chcesz, to nikt cię do tego nie zmusza! —

krzyczał wysoki. — Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz!


— Mogę — zgodził się mały pojednawczo. — Gdzie

mam stanąć?


Dowodzący wskazał mu miejsce. Ogarnęła mnie zazdrość.
Zawsze buntowałem się przeciw szarości, codziennemu

rytmowi życia bez perspektyw. Każdego ranka wychodzić

po mleko, potem wracać, stawiać je na kwaśne,

potem to mycie garnka... Chciałem walczyć. Zresztą nie

miałem wtedy żadnej posady.


— Pragnąłbym walczyć — zwróciłem się do komendanta.

— Na śmierć i życie — dodałem znacząco.


Komendant zmierzył mnie spojrzeniem.


— Inteligent? — zapytał krótko.

— Tak jest. Ale nie można powiedzieć, żebym dużo

czytał — odparłem.


— Potrzeba nam inteligentów — uciął komendant. —

Położycie się tutaj — wskazał miejsce na barykadzie. —

Strzelać nie umiecie, natomiast czaszkę macie dosyć twardą.,

żeby ugrzęzły w niej bezsilnie kule siepaczy. Nie bójcie

się, oni nie podsypują dużo prochu. Proch kradną ich

dostawcy i oficerowie. Garnek też się przyda.


Spełniłem rozkaz. Położyłem się na wskazanym miejscu,

wzdłuż barykady. Koło mojej prawej strony sterczały

drzwi szafy, nogami dotykałem wypchanego niedźwiedzia.

Dzień zapowiadał się prześliczny.


Na barykadzie wciąż trwała krzątanina. Zadowolony,

że przydzielono mi już zadanie, przypatrywałem się do

woli moim towarzyszom broni i obserwowałem sąsiednie

kamienice. W jednym z okien na drugim piętrze, po prawej

stronie, ktoś wywiesił białą chorągiew. Patrol, wysłany

tam przez komendanta, wrócił z wiadomością, że białą

flagę wywiesił jakiś daltonista. Wszczęto śledztwo.


Słonce wzbijało się coraz wyżej. Przed bramę wyszedł

znajomy dozorca. Przywołałem go cichym psyknięciem.

Podszedł z miną zatroskaną i poważną. Zamierzałem go

posłać na górę, żeby mi przyniósł jasiek, ponieważ kant

szafy zaczął mnie mocno uwierać w głowę. W ostatniej

chwili rozmyśliłem się, z obawy przed dowództwem, które

mogłoby na to krzywo patrzeć. Zapytałem go więc tylko,

co o tym wszystkim sądzi.


— Pierwszorzędne — powiedział ostrożnie dozorca.

I po chwili dodał: — Kto to będzie potem sprzątał to

wszystko?


Nadjechał wóz z warzywami, zdążający do centrum

miasta, na targ. Widziałem, że komendant rozmawiał

chwilę z furmanem. Furman przystał natychmiast i wkr6tce

kosze ziemniaków, kapusty, marchwi i kalarepy

wzmocniły naszą barykadę. Podwyższyło ją to o dobre

pół łokcia.


Ledwo uporali się z umieszczeniem warzyw, kiedy zza

węgła ukazał się pochód. Szło przedszkole z wychowawczynią

na czele. Każde dziecko niosło lalkę, misia albo kaczuszkę

z drzewa. Ustawiły się w dwuszeregu i odliczyły

do dwóch. Potem pani wychowawczyni zasalutowała, meldując

komendantowi, że przedszkole pragnie się przyczynić

do dania oporu wrogowi, ofiarując swoje zabawki celem

wzmocnienia barykady. Komendant przyjął raport,

przeszedł przed frontem przedszkolaczków i zapytał, czy

już przerobiły walkę na bagneciki. Potem oddział odmaszerował,

tupiąc nóżkami. Misiami i lalkami wzmocniono

prawe skrzydło.


— Niech tylko sprobują — powiedział do mnie stary

wiarus ruszając groźnie wąsami. Miał na myśli nieprzyjaciół.

— Wstańcie i pomóżcie przesunąć tę szafę.


Szafa była cięższa, niż można się było spodziewać. Kiedy

ukończyliśmy — wiarus skręcił papierosa i poczęstował

mnie. Musieliśmy jednak zgasić, bo właśnie przyniesiono

pergaminy z Archiwum i Muzeum Historycznego, a wkrótce

potem także książki z Akademii Umiejętności. Wzmocnione

nimi lewe skrzydło wydawało się teraz nie do zdobycia.

Wróg miał nadejść lada chwila.


Nie było jeszcze dziesiątej, a już nasza barykada sięgała

pierwszego piętra. Co chwila nadciągały nowe transporty

materiałów budowlanych. Od strony wroga uczyniliśmy

znakomite przedpiersie z materacy ściągniętych z pobliskiego

szpitala. Leżałem teraz prawie zupełnie wygodnie,

widok miałem coraz rozleglejszy. Komendant wydawał

się bardzo zadowolony. W czasie kolejnej inspekcji

przystanął kolo mnie.


— W porządku — stwierdził, oglądając moje ułożenie.

— Ci barbarzyńcy są na pewno gotowi strzelać do

was.

- Kanalie! — odparłem z całym przekonaniem.


— Łotry! — dorzucił komendant i stwierdziłem, że

ogarnia mnie cieple uczucie braterstwa broni. — Tego

właśnie można się po nich spodziewać.


Odszedł do swych obowiązków, ja zaś poczułem się

tak dumny, że myśl o jaśku odrzuciłem ostatecznie jako

niegodną. Zresztą materace ze szpitala nie były najgorsze.

Panorama barykady urozmaicała się stopniowo. Zwią -

zek inwalidów nadesłał swoje protezy. Umieszczone w centrum

i przeplecione gęsto workami z grysikiem — wyglądały

naprawdę imponująco. Przewróciłem się na wznak

i patrzyłem w niebo. Od pewnego czasu nie miałem z kim

rozmawiać, bo stary wiarus, wraz z częścią załogi, poszedł

zarekwirować pościel. Wkrótce pokaźna góra rożności,

z której byliśmy coraz bardziej dumni, podwyższyła się

o wał pierzyn i kołder. Na mój sektor wypadły jednak

maszyny do szycia; musiałem to przyznać przed sobą samym

— uwierały mnie niemiłosiernie. Jednak tłumaczyłem

sobie to koniecznością strategiczną, — Powiedzmy —

dowodziłem w duchu — że nieprzyjaciel uderza akurat

na mój odcinek. Liczy na to, ze trafi na pościel. A tu nie

pościel broni mu dostępu, ale właśnie maszyny do szycia.

Jaka konfuzja dla jego generałów! A w konsekwencji —

jaka klęska!


Według ostatnich wiadomości wróg miał nadciągnąć

koło południa. Nie nudziłem się, bo z mojego posterunku

— jak wiadomo, leżałem stale na szczycie — miałem

wgląd w mieszkanie na trzecim piętrze. Z powodu wzmagającego

się upału okna były otwarte. W każdym pomieszczeniu

juz czegoś brakowało. Na przykład pod szesnastym,

w oknie koło rynny, dwóch jednorękich grało

w szachy. Przy tym robili to, leżąc na podłodze. Wszystkie

sprzęty stamtąd dawno juz wyniesiono na nasza. barykadę.

Jeden z grających, pewnie cichy wspólnik wroga,

pokazał mi język. Powiedziałem o tym staremu wiarusowi,

który zaraz wysłał patrol. Szachownicę rzucono na wierzch

barykady i nie bez satysfakcji patrzyłem, jak jednoręcy,

nie mając teraz co robić, łapali muchy albo nieudolnie

próbowali grać w chowanego lub rzeczowniki.


Jakże daleko mogłem już sięgnąć wzrokiem! Przede

mną ulica, kończąca się małym skwerkiem z ławeczkami

— stamtąd właśnie miał nadejść wróg. Po prawej i po

lewej stronie — rynny, w których — co za uczucie swobody

i wyniesienia! — mogłem dostrzec odłamki dachówek,

szlam, a nawet nieżywego wróbla. Dalej — dachy,

kominy, blaszane dziwolągi od wentylatorów, obracające

się z wiatrem, anteny, a jeszcze dalej — czubki wież kościelnych.

Jeżeli spojrzałem w dół, pod ogromnym, stromym

stokiem, usypiskiem przedmiotów, widziałem praco-

wite mrowisko; nie kończące się szeregi obywateli znoszą-

cych, zwożących, pchających i toczących na barykadę

wszystko, czym rozporządzali: lampy, części karuzel, żelazo,

tekturę, lak, słoje, wstążki, fotografie, bieliznę i gramofonowe

płyty. Serce rosło na ten widok i prawie życzyć

sobie należało, żeby nadszedł wróg — nadszedł i rozsypał

się w proch przed naszą potężną barykadą. Czasem wprawdzie

trapiła mnie myśl, że wróg nie nadejdzie, ale nie wyrażałem

tej myśli głośno, żeby nie być ukaranym za defetyzm.

Być może podobne wątpliwości nachodziły mnie

pod wpływem głodu, który początkowo nieśmiało, później

jednak coraz bardziej natarczywie zaczął mi dawać znaki

o sobie. Kilkakrotnie też próbowałem sobie uzmysłowić,

gdzie też może być w tej chwili mój garnek na mleko.

Pocieszyłem się myślą, że plan dowódcy niezawodnie

rzucił go w miejsce, gdzie najskuteczniej spełni swoją

rolę fortyfikacyjną — do końca.


Popołudniowe słońce, nieustanna, choć oddalona wrzawa,

tam, w dole, poza mną, leżącym na wysuniętym posterunku,

pewne osłabienie — sprawiały, że od czasu do czasu

zapadałem w półsen. Wydawało mi się wtedy, że jest

już po bitwie i widzę mój garnek stojący w szeregu, odznaczony

za udział w bitwie i waleczność orderem, lśniącym

na jego niebiesko emaliowanej wypukłości. To znów

widziałem go inaczej: na piecyku gazowym, z bieluteńkim

krążkiem mleka pośrodku, mleka nagrzewającego się powoli

i pachnącego. Budziły mnie bolesne pacnięcia w ucho

albo w nos. Zrywałem się, przekonany, że to już wróg, ale

to tylko jednoręcy strzelali do mnie grochem ze szklanych

rurek. Starego wiarusa nie było w pobliżu, pocieszałem

się zresztą tym, że nawet ziarenka grochu, kierowane

do mnie przez złośliwość i chęć zemsty — powiększały

w jakiś sposób naszą barykady.


Bardzo chciałem, żeby wróg nadszedł, choćby do godziny

siedemnastej, a niechby i siedemnastej trzydzieści.

Tymczasem okazało się, dlaczego szafa była tak ciężka.

Wykryto w niej starszego człowieka, który się był ukrył,

nie chcąc wziąć udziału w budowie barykady. Tłumaczył

się, że przedtem brał już udział w trzech wojnach i ze nogi

go bolą.

 

Rozprażony niezdrowo całodziennym słońcem, słyszałem,

jak poza mną awanturował się człowiek z długą

strzelbą:

— Nie rozumiem doprawdy! — wołał podniecony. —

Obiecaliście, że umrę za sprawę. Chyba już najwyższy

czas, spójrzcie na zegarek! Czy to się nazywa solidność?

Sami powiedzcie!


Nadstawiłem ucha.


— Cierpliwości — przedkładał mu stary wiarus. —

Wszystko chcielibyście od razu. Spójrzcie na mnie. Ja

jestem stary wiarus, a przecież też mi się jeszcze nic nie

stało. Zresztą to nie moja wina, ale wroga.


— Nic mnie to nie obchodzi — upierał się ten ze

strzelbą, jak dziecko.


Podszedł do nich komendant.


— Co się tu dzieje? — zapytał ostro. — Mnie nie wierzycie?

Daję wam słowo, że wróg nadejdzie, choćbym miał

sam szturmować barykadę. Do broni!


— Jeżeli tak, to w porządku — zamruczał malkontent.


Stary wiarus zbliżył się do mnie.


— Głowa mnie boli — powiedział zniechęcony. — Nie

widzieliście gdzie proszków od bólu głowy?


— Proszki od bólu głowy są koło maszyn do szycia —

przypomniałem sobie. — Gdzieś kolo drugiego piętra, pod

betoniarkami.


Ruch na zapleczu barykady prawie ustal. Czasem tylko

dowożono jakieś rzadkie przedmioty, którymi dotąd pogardzano:

akwaforty, mumie, farbkę do bielizny... Chciało mi się, pic.


Zbliżał się zmierzch. Miasto miało zostać bez światła.

Żarówki, o ile dobrze pamiętałem, wzmacniały barykadę

gdzieś w samym jej środku.


Było już całkiem ciemno, kiedy, pomagając sobie palcami

nóg i rąk, którymi odnajdywałem występy i zaczepienia,

zacząłem ostrożnie opuszczać się w dół. W pewnej

chwili znalazłem się oko w oko ze starym wiarusem, który

dłubał coś uczepiony między warstwą betoniarek a maszyną

do szycia. Minąłem go w milczeniu. Widziałem również

komendanta. Dobierał sobie kapelusz.


Szukałem długo. Brodząc, skacząc, czołgając się. Czasem

wpełzałem w głąb barykady, w samą jej treść, tam

gdzie złoża nie przystawały zbyt ciasno do siebie, wiłem

się między jej elementami, to znów, skacząc po zewnętrznych

wykuszach, starałem się odróżnić porcelanę od bakelitu,

len od wełny, wiklinę od trzciny, miedź od żelaza

przez smak, dotyk czy węch. Mijałem tysiące powierzchni

i zapachów, szorstkości i kształtów, aż w świetle wschodzą-

cego księżyca błysnęła mi znajoma, niebieska emalia.


Szarpnąłem. Najpierw rozległ się cichy stuk, gdzieś

w głębi, potem syczący szmer, jakby strumienia piasku

osypującego się z wydmy.


Pamiętam, że, unosząc mój garnek na mleko, uciekałem

co tchu w boczną uliczkę. Za mną waliła się barykada.




JAK WALCZYŁEM
Opowiadanie Sławomira Mrożka
z tomu Opowiadania wydanie II poszerzone,
Wydawnictwo Literackie Kraków 1974



Foto: Doris Salcedo Klick

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.