Witold Gombrowicz, DZIENNIK 1957-1961, fragment/cytat

1958
IV
Wtorek
Zdarzyło mi się wczoraj... Coś jak dalszy ciąg psa w estancji...
Gdybym powiedział, że nic nie może się równać pod
pewnymi względami, w pewnym znaczeniu, ohydzie dylematu,
jaki przeżyłem... Że znalazłem się tam gdzie człowieczeństwo
musi wymiotować... Mógłbym to powiedzieć. Mogę też
dręczyć się tym — lub nie dręczyć — to właściwie ode mnie
zależy.
Leżałem w słońcu, sprytnie zaszyty w łańcuchu górskim,
jaki tworzy piasek naniesiony wiatrem na krańcu plaży. Są
to góry piaskowe, wydmy, obfite w przełęcze, zbocza, doliny,
labirynt obły i sypki, gdzieniegdzie porosły krzakiem wibrują -
cym pod nieustannym parciem wiatru. Zasłaniała mnie spora
Jungfrau, szlachetnie kubiczna, wyniosła — ale o dziesięć
centymetrów od mojego nosa rozpoczynał się wicher, sieczą -
cy bez wytchnienia Saharę, paloną słońcem. Żuki jakieś —
nie wiem, jak je nazwać — pracowicie snuły się po tej pustyni
w celach niewiadomych, I jeden z nich, nie dalej niż na odległość
mojej ręki leżał do góry nogami. Wiatr go przewrócił. Słońce
piekło mu brzuch, co zapewne było wyjątkowo nieprzyjemne
zważywszy, że ten brzuch zwykł zawsze pozostawać w cieniu —
leżał przebierając łapkami i wiadomo było, że nic innego
mu nie pozostaje jak tylko to monotonne i rozpaczliwe przebieranie
łapkami — i już omdlewał, po wielu może godzinach,
już konał.
Ja, olbrzym, niedostępny mu swoim ogromem, który to
ogrom czynił mnie dla niego nieobecnym — przyglądałem się
temu machaniu... i, wyciągnąwszy rękę wydobyłem go z kaźni.
Ruszył naprzód, przywrócony w jednej sekundzie życiu.
Zaledwie to uczyniłem, ujrzałem trochę dalej identycznego
żuka, w identycznym położeniu. I wymachiwał łapkami. Nie
chciało mi się ruszać... Ale — dlaczego tamtego uratowałeś,
a tego nie?... Dlaczego tamten... gdy ten?... Uszczęśliwiłeś
jednego, drugi ma się męczyć? Wziąłem patyk, wyciągnąłem
rękę — uratowałem.
Zaledwie to uczyniłem, ujrzałem nieco dalej identycznego
żuka, w identycznym położeniu. Przebierającego łapkami.
A słońce paliło mu brzuch.
Czyż miałem przemieniać moją sjestę w karetkę Pogotowia
dla konających żuków? Ale zanadto już zadomowiłem się
w tych żukach, w ich wymachiwaniu cudacznie bezbronnym...
i chyba zrozumiecie, jeśli już zacząłem to ratowanie, nie miałem
prawa zatrzymać się w dowolnym miejscu. Byłoby zbyt straszne
wobec tego trzeciego żuka — zahamować akurat na progu
jego klęski... zbyt okrutne i niemożliwe jakieś, nie do popełnienia...
Ba! Gdybyż pomiędzy nim a tymi, których wybawiłem,
była jakaś granica, coś co mogłoby upoważnić mnie do zaprzestania
— ale właśnie nie było nic, tylko dalszych 10 cm
piasku, ciągle ta sama przestrzeń piaskowa, ,,trochę dalej"
wprawdzie, ale tylko ,,trochę". A przebierał łapkami tak samo!
Jednakże rozejrzawszy się, ujrzałem ,,trochę" dalej jeszcze
cztery żuki, wymachujące i palone słońcem — nie było rady,
wstałem w całym ogromie swoim i uratowałem wszystkie.
Poszły.
Wtedy oczom moim ukazał się stok lśniąco-gorąco-piaszczysty
sąsiedniego zbocza, a na nim z pięć lub sześć punkcików
wymachujących: żuki. Pośpieszyłem z ratunkiem. Wybawiłem.
I już tak sparzyłem się z ich męką tak bardzo w nią wsiąkłem,
że widząc opodal nowe żuki na równinach, przełęczach, w wą.-
wozach, ową wysypkę torturowanych punkcików, jąłem po tym
piasku ruszać się, jak oszalały, z pomocą, z pomocą, z pomocą!
Ale, wiedziałem, to nie może trwać wiecznie — wszak nie tylko
ta plaża, ale całe wybrzeże, jak okiem sięgnąć, było nimi usiane,
więc musi nadejść moment, w którym powiem ,,dość" i musi
nastąpić ten pierwszy żuk nie uratowany. Który? Który?
Który? Co chwila mówiłem sobie ,,ten" — i ratowałem go
nie mogąc się zdobyć na tę straszną, nikczemną prawie arbitralność
— bo i dlaczego ten, dlaczego ten? Aż wreszcie do-
konało się we mnie załamanie, nagle, gładko, zawiesiłem w sobie
współczucie, stanąłem, pomyślałem obojętnie ,,no, dość tego",
rozejrzałem się, pomyślałem ,,gorąco" i ,,trzeba wracać",
zabrałem się i poszedłem. A żuk, ten żuk, na którym przerwałem,
pozostał wymachując łapkami (co właściwie było mi już
obojętne, jak gdybym zraził się do tej zabawy — ale wiedziałem,
że ta obojętność jest mi narzucona przez okoliczności
i niosłem ją w sobie, jak rzecz obcą).
Fragment pochodzi z:
Witold Gombrowicz, DZIENNIK 1957-1961, Wydawnictwo Literackie
Ilustracja: Tomasz Bohajedyn