19 marca 2024, wtorek
Piotrek Gęglawy komentarzy: 0

Be i cacy. Styczeń 2013





Ziemniak urodził dziecko.

Dziecko było małę.
Był to chłopczyk.

Cieszę się bardzo, że jesteś grzeczny - powiedział ziemniak do swojego dziecka.

Dziecko miało na imię Ziemniak
mały Ziemniak bardzo lubił cebulę
zjadł wszystko cebulę.
Pięć albo dziesięć.
Zjadł wszystko nie było cebuli.
- Skończyło się - płakał ziemniak. Płakały ziemniaki.
Było przykro.
Mały ziemniak powiedział:
- Tato pójdę na rynek kupić cebulę
- masz się ubrać ciepło i grubo uczesz się! Będę za tobą grubo smutno tęsknić.
- Tato cię kocham - powiedział ziemniak i poszedł.
Szedł sześć dni przez góry lasy przez cztery dni siedem osiem pięć dni.
Nie zmęczył się wcale.
I przyszedł na rynek.
Na rynku zobaczył cebulę.
Ładna cebula, gruba tak ładna, że aż gruba.
Tak mu się spodobała, że aż się zakochał.
l pocałował w buzię cebulę.
Cebula powiedziała: Kocham cię i chcą wyjść z tobą.
l poszli się w buzię całować w buzię.
l całowali się cały czas codziennie rano i wieczorem
buzia bardzo ich bolała.
- Daj pocałuję cię to nie będzie bolało - powiedział ziemniak.
Pan Jezus nie miał gdzie mieszkać jak był mały
i znalazł szopkę
a w tej szopce był Tygrys
- cześć Tygrys - powiedział Jezus
- dzień dobry - odpowiedział Tygrys
- zapraszam do łóżka bo mam za duże.
- możemy zagrać w szachy - powiedział Jezus
a Tygrys z szafy wyciągnął szachy bo w szafie były szachy
a Jezus wygrał w szachy.
- cieszę się że wygrałeś w szachy - powiedział Tygrys - i zapraszam na deser.
Jezus zjadł na deser deser a tygrys zjadł na deser kiełbasę.
- Zapraszam do łóżka - powiedział Tygrys.
Ucieszył się bardzo Jezus i zaczęli się bawić i tańczyć przez cały karnawał.

Obraz: Cy Twonlby

Klick!!!

Pies komentarzy: 0

Zimę ogłaszam za otwartą!

Dariusz Łukaszewski komentarzy: 0

W sobotę, latem











Niedaleko kościoła pod wezwaniem któregoś bardzo świętego, tuż przy targowisku (w czwartki i w soboty, nawet gdy pada) otwarto sklep z odzieżą z drugiej ręki.

Nie miał wzięcia ten sklep za bardzo, aż ustawiono przed nim manekina, codziennie w innej sukience.

I prawda jest taka, że to była najładniejsza dziewczyna w mieście nad rzeką.


Sklep zaczął mieć wzięcie. Głównie za sprawą gospodarzy zjeżdżających na targ ze wsi; chłopów spracowanych, wyposzczonych, ładności kobiecej wytęsknionych, mniejsza o to.

Wnet właściciel zbył niebieskawą ruinę poloneza, zamieniając ją na srebrnego peżota o kocim spojrzeniu. Nigdy tym cudem nie przewiózł najładniejszej w mieście, chociaż by nic przeciwko nie miała, a nawet chętnie by sobie zmieniła obrazek przed oczami, mknąc eleganckim srebrolem ulicami miasta nad rzeką.

Interes z powodu jej powabu stale się rozkręcał, a ona jak stała w samej sukienczynie robiąc za manekina sklepowego, tak stoi, bez gratisów dodatkowych żadnych.

 


Aż jednej soboty letniej, w samo południe, kiedy tłumy walą najtłumniej, poruszyła obcasikiem, uniosła drugą nóżkę i zeszła z cokoliku ruszając w miasto, jakkolwiek miałoby się to skończyć.

                                                                x x x


Właśnie mija kościół. Słyszy, że organista gra pięknie tak, jak nigdy dotąd nie grał. Postanawia zajrzeć do środka, tym bardziej, że to jest dobry kościół z pomnikiem papieża, całym z mosiądzu. I gołąb u stóp papieskich też jest prawdziwy, mosiężny.


A tam, na balkonie organisty, w nierzeczywistym świetle bijącym z witraży Beethoven! Jeszcze uzbrojony w młodość i właściwą wiekowi pasję, próbuje riffy do swoich przyszłych fug i toccat, przed którymi świat dopiero padnie na twarz. Na razie świat jeszcze nic nie wie, nawet nie przeczuwa istnienia zjawiska jakiegoś tam organisty i zajmuje się bardziej bieżącymi sprawami. Ona też nie rozpoznaje Beethovena, bo w ogóle nie wie, że ktoś taki istnieje. A ponieważ nie ma pojęcia kto to jest, to może to być każdy, nawet i Beethoven, albo Bach. I niech tak przez chwilę zostanie.


Sztuka wysoka nudzi ją równie gwałtownie jak poraziła. Patrzy jeszcze na czarne lokowane kędziory podskakujące rytmicznie, zasłaniające twarz, ale nie mogąc się doczekać jej objawienia, wychodzi z nierzeczywistego wnętrza na ulicę oferującą normalność.


Mały piesek na smyczy, podchodzi do ulicznego znaku, obwąchuje okrągły słupek, sika i zadowolony merda ogonem. Zaraz potem podbiega duży pies bez smyczy, obwąchuje obsikany przy ziemi znak i sika dużo wyżej.


Znak stoi przy barze-pabie. Ona zwalnia kroku i przez wielką szybę obserwuje człowieka, który zjada jedenaście klopsików, jeden za drugim, a na talerzu przed nim wciąż piętrzy się jeszcze góra klopsików.


Następna wielka szyba wystawowa. Za nią czerwone rybki pływają tam i z powrotem pomiędzy szybami akwarium. Gekkonom przyklejonym ssawkami do pionowych ścian, nie chce się już za bardzo łazić z góry na dół i znów pod górę. W małych klatkach śpią znieruchomiałe króliki; myszy zakopały się pod wiórami, że w ogóle ich nie widać. Jakaś pani przypina szczeniakowi smycz do szyi i próbuje wyprowadzić go z boksu. Piesek nie wie, że powinien wyjść, więc zostaje wyciągnięty, a pani sprząta wnętrze. Teraz szczeniak powinien wejść z powrotem, ale nie chce. Jest jeszcze za mały, żeby wiedział czego chce, więc na wszelki wypadek niczego nie chce; doświadczył już, że tego za czym tęskni i tak tu nie dostanie. Zwierzęta, nawet te kochane, to zawsze są jakieś klatki, smycze, akwaria, wybiegi na miarę możliwości i ludzkich wyobrażeń właściciela o szczęściu, mogłaby pomyśleć, ale nie zdąża, wytrącona z obserwacji czyimś szturchańcem. To burmistrz potyka się o nią. Chłopina wraca właśnie z wczorajszego tajnego bankietu w firmie, którą wybrał w przetargu na obwodnicę kajakową za lewe osiem procent pod stołem. Przeprasza szarmancko, dowcipkuje, wypowiada ładne zdania, mające ukryć narąbanie, a obnażające zachowanie typowego nałojeńca przejętego sobą. Szybko orientuje się, że ona nie jest nikim ważnym, nikim znanym; nic mu z jej strony nie grozi, więc znika.


Trzydziestoletni dziad pochyla się nad koszem i wydobywa ze śmieci cztery niedopałki. Dmucha na nie, usuwając nieczystości, po czym z nabożną czcią umieszcza w okrągłej tabakierze zrobionej z puszki po wigilijnych czekoladkach. Uśmiecha się do najpiękniejszej w mieście i ona też się uśmiecha. Ośmielony nieoczekiwaną relacją, rozważa czy nie mógłby podać jej ręki, ale się nie odważa, więc ona też nie może uścisnąć ręki, która nie zostaje podana.


Na motorze przelatuje zakonnica z prędkością właściwą motocyklistom. Końce czepka, wystające spod hełmu trzepocą na wietrze jak skrzydła wielkiego nietoperza. Dziad żegna się i spluwa za siebie trzy razy.


A ona już podgląda przez kolejną szybę. Widzi człowieka wpatrującego się w ekran komutera: coś rachuje, coś zapisuje, może projektuje coś?... Jest facetem, więc ma dużo wolnego czasu na chodzenie do jakiejkolwiek roboty.


Obserwując, nie zdaje sobie sprawy, że sama też jest obserwowana: łaciaty kot, schowany w cieniu niedomkniętej bramy gapi się na nią, rozważając, czy zacząć od schabu, polędwicy, czy od wątróbki myszy trzymanej w pazurach. Gdy ona robi krok, zbliżając się niebezpiecznie, w paru susach przenosi swoją ucztę w głąb spokojnego podwórka na tyłach domu. Tam, pod osłoną rozłożystego jaśminu podejmie przerwane brutalnie rozważania.


Przejeżdża karetka na sygnale. Zatrzymują ją opadające bariery. Z hukiem przelatuje pośpieszny. Karetka włącza syrenę, ale nie rusza. Jeszcze przepłynie długi towarowy. Syrena milknie. Wagony węglarki wystukują swój spokojny rytm na stykach szyn. Hałas stopniowo oddala się, bariery unoszą i życie znów łapie nerw: syrena wyje wściekle, karetka rusza.


Ktoś puszcza z okna bańkę mydlaną. Ona podstawia twarz pod miejsce, w którym ma opaść tęczowe cudo, ale bańka pęka w powietrzu. Z innego okna słychać wrzask bitego dziecka.


Czuje na sobie czyjś wzrok. Obraca się i patrzy w tę stronę: mocno przerośnięty cherubinek, oparty o ścianę sklepu ugiętą w kolanie nogą, ssie zapałkę w sposób filmowo szelmowski, kołysząc biodrami jednoznacznie samczo. Miałaby ochotę strzelić go w pysk. Ze sklepu wytacza się się żona w dużej ciąży i wręcza cherubinkowi siatkę z zakupami.


W półkuli gniazda z zasuszonego błota, przyklejonego do dna balkonu nad sklepem, wrzeszczą główki małych jaskółek. Świeża dostawa much zatyka im dzioby tylko na chwilę. Znów wrzeszczą.


Ona dochodzi główną ulicą do jedynego skrzyżowania ze światłami; wszystkie trzy drogi stąd wychodzące wyprowadzają z miasta.

                                                   xxx  


W tym czasie na targowisku, udręczony koń ma dosyć: wyrywa handlarzowi postronek z ręki i gna aleją prowadzącą do głównej ulicy. Zatrzymuje się pod gniazdem jaskółek, naprzeciwko sklepu z czerwonymi rybkami, przy psim znaku. Tu dopadają go i próbują osaczyć. Jeden z przodu z poskromem elektrycznym na kiju, drugi z widłami, trzeci z liną i workiem na łeb, czwarty wali mściwie batogiem ile sił. Oszalały z bólu koń, wyrywa galopem przed siebie. Jak furia pędzi korytarzem ulicy do skrzyżowania, a wszystko ustępuje mu z drogi. Ona nie.


Wyciąga przed siebie otwartą przyjaźnie dłoń. Szalona bestia hamuje; zatrzymuje się prawie na styk. Wzrok napotyka wzrok i zwierzę na powrót staje się koniem.


Jest czarny. Ale nie karo lśniący; miejscami już posiwiały, chrapy buchają jeszcze parą po biegu, ale już powraca umęczenie spracowanym życiem, przestępuje nerwowo z nogi na nogę, ale coraz wolniej.


Słychać pogoń: rozwścieczeni oprawcy są tuż, jeszcze parę metrów i pokażą na co ich stać.


Ona wskakuje na czarny grzbiet, jakby robiła to już sto razy w westernach, podcina piętą i koń rzuca się na skrzyżowaniu w prawo. Pędzą obok stacji benzynowej, mijają kamieniczną ruderę na wynajem dla ukraińskich robociarzy, sieciowy dyskont spożywczy, kiosk z dopalaczami, kiosk z piwem na zeszyt, przelatują przez tory. Za pałacem bogacza skręcają w boczną uliczkę, która przechodzi w polną drogę. Zwalniają za cuchnącą śmiercią hodowlą lisów. Dalej jest już tylko podmokła łąka; nikt nie będzie ich tu ścigał samochodem.


Wysoko, słychać wrzaskliwe śpiewanie skowronka, świeci słońce. Końce niekoszonych traw czeszą brzuch konia miękką szczotką. Spod kopyt raz po raz umykają spłoszone czajki.


Przeprawiają się przez rzekę. Potem ona zsiada z grzbietu, a koń rusza za nią. Przechodzą przez bukowy las, okrążają bagna ze stawami pełnymi ptactwa, wchodzą na wzniesienie, z którego rozciąga się widok na zieloną równinę aż po horyzont.


Ona pierwsza wkracza w otchłań zieleni, koń podąża za nią. Zmęczona kładzie się wśród traw, zamyka oczy. Kiedy je otwiera, widzi czyste niebo, a potem niebiański błękit zostaje zmącony przez monstrualny – z perspektywy leżącej – czarny koński łeb.


Koń trąca ją nozdrzami w ramię. Ona siada, a wtedy koń odchodzi. Rusza galopem i pędzi znikając gdzieś daleko, za linią horyzontu. Ona robi daszek z dłoni, osłaniając oczy przed słońcem, ale nigdzie go nie widzi.


Nagle dostrzega ciemną plamę daleko na zielonym tle. Plama rośnie zbliżając się szybko, aż przybiera kształty galopującego konia.


Spieniony, czarny demon okrąża ją parokrotnie, jakby popisując się swoją mocą i wolnością w paradzie przed nią, a potem staje dęba, wali się w trawę, czochra bijąc kopytami, podrywa na nogi i otrząsa. Przez chwilę spogląda na nią, potem podchodzi i kładzie obok. Ona podczołguje się, układa głowę na grzywie, mości wygodnie, przymyka oczy.


Jest lato. I gdziekolwiek to jest, słońce zajdzie dopiero wieczorem.


Rysunek: Anka Cięciel

Dariusz Łukaszewski komentarzy: 0

SUMMER MONSTERS






Do tramwaju wsiada Sowa z ubłoconymi farbą pazurami. Drukuje kolorowy szlaczek tropu do miejsca, w którym zasiada. Ale kulturalny pan, poeta w średnim wieku, udaje, że tego nie zauważa, taki jest kulturalny. Za to pani w koralach na wielkim starym biuście nie jest już tak kulturalna i gapi się bezceremonialnie na ptaszysko.


Wsiadają dwa nieudane życia. Ona 155 klio, on 180. Ledwo się mieszczą w swoich skórach, prawie pękają w szwach, rozłażą, ale wsiadają. Ktoś tam pomaga, popycha z tyłu, ktoś z wnętrza wciąga. Poeta w średnim wieku wciąż udaje nieobecnego, by nie narazić się na posądzenie o zainteresowanie karykaturalnym, prostackim nadmiarem, taki jest kulturalny. Za to pani w koralach na wielkim starym biuście zauważa, obserwuje bez zażenowania. Na świecie jest wszystkiego za dużo, miałaby ochotę powiedzieć do kogoś, ale nie ma do kogo, więc zapomina, co miała ochotę powiedzieć.

Wsiada pijak. Elegancki, ale widać, że pijany. Czemu ja się w ogóle nie czuję pijany? Bo tak się upiłem chyba. Uśmiecha się do siebie.

- Tak się upiłem, że się w ogóle nie czuję pijany – objawia głośno, ale nikt go nie słucha: poeta w średnim wieku skupiony jest na kulturalnym udawaniu, że go tu w ogóle nie ma, zasapani, chorobliwie otyli nie są w stanie zainteresować się czymkolwiek poza utrzymaniem ciał w napiętej skórze, pani w koralach na wielkim starym biuście dosyć się już w życiu nasłuchała pijaków, by zwracać uwagę na to co mówią, a Sowy to nie interesuje, bo jest środek dnia, więc trochę przysypia. Zresztą, to ona miała być centum zainteresowania.

Wsiada człowiek z flagą, hasłem, naładowany gotowością do działania; w walce o dobro jest gotów połamać ludziom nogi; uważa za oczywiste, że wszyscy chcą tego co on. Nie tyle psychicznie chory, co psychicznie patriotyczny. Nie mogąc znieść obojętności, natychmiast wysiada.

Wsiada strach na wróble, mocno już wysłużony. Robi, co może, ale może niewiele, a i tak odechciewa mu się czegokolwiek, bo widzi, że nikomu nie chce się go bać, i nie ma żadnych szans na zmianę tego stanu. Zrezygnowany flaczeje, zapadając się w foteliku dla inwalidy i matki z dzieckiem.

Sowa budzi się, obraca głowę dookoła głowy. Ocenia, że nie zrobi tu kariery gwiazdy. Wysiada. Zwyczajnie, pokracznie, drobiąc rozkołysanym sowim krokiem, nie starając się nawet wyglądać na kogoś innego niż jest. Jeszcze ostatni krok po tramwajowych schodkach i jest na chodniku. Wyjmuje różowy smartfon, żeby poobcować z prawdziwym życiem na fejsbuku.

Spada gazeta, ale przeczytana. Więc już tylko w sam raz do mycia szyby w kuchni, albo żeby zawinąć śledzia na w śmietanie z cebulą i kartoflami w mundurkach. Prosto na Sowę ta gazeta opada akurat i otula ją jak prześcieradło ducha. Aż tak bardzo nie przeszkadza Sowie, bo fejsbuk na smartfonie jest podświetlany.

Stara kobieta (po i przed przejściami) łapie gazetę oburącz, wkłada do torby szybko, złodziejsko pewnie, pierwsza przed innymi, razem z Sową. Mniejsza o ten smartfon młodzieżowy, bo na co, i o tego szczura pierzastego, bo piątek bezmięsny, ale za to gazeta!... W sam raz na doszlifowanie okna.

A umyć trza, bo ma iść ulicą orszak w niedzielę z parafii ze świętym obrazem, więc jak nie umyć.

Od tej pory ślad po Sowie się urywa.


Rysunek: Sonia Ginelli,
Klick!!!

Paweł Sito komentarzy: 0

Dylan literacki

Design iLike komentarzy: 0

Czerwony parasol

Dariusz Łukaszewski komentarzy: 0

Król Jego Wysokość











Król Jego Wysokość przechadza się.

W pozie tak wytrenowanej, by wyglądała na naturalną. Ręce z tyłu, broda na wysokości, twarz niewzruszona jakimkolwiek wyrazem.


Za nim, dyskretnie, pisarz-sekretarz. Polujący na każde słowo, pomruk, chrząknięcie Jego Wysokości, by utrwalić je dla potomności.

 

- Co zapisałeś? – pyta znienacka Król Jego Wysokość.
Co zapisałeś? Panie – posłusznie odczytuje pisarz.

- Panie, to są u fryzjera – uśmiecha się Król Jego Wysokość, uruchamiając chór śmiechu czujnych dworzan wysokich rangą na tyle, by dostąpić łaski znajdowania się w pobliżu.

Na niektórych roześmianych dworzan Król Jego Wysokość spogląda łaskawie, a na innych nie spogląda wcale. Na przykład swoją pierwszą ministrę zaszczyca spojrzeniem, a swojego pierwszego ministra nie dostrzega zupełnie. Co powoduje, że dworzanie skupieni wokół pierwszego ministra natychmiast przemieszczają się, wtapiając w otoczenie pierwszej ministry.


Król Jego Wysokość unosi nogę, by wykonać krok, gdy kawałek ziemi, na którym zamierza ją postawić porusza się i usypuje w niewielki kopczyk. A z kopczyka wynurza się kret.

 

- Oooł... Szczur! - zachwyca się Król Jego Wysokość. - Popatrzcie tylko, prawdziwy szczur. To dobry znak dla Nas.

- Szczur! Szczur! Prawdziwy szczur! - szmer solidarnego zachwytu przebiega przez szeregi dworzan.

- To kret, Wasza Wysokość – ośmiela się zwrócić uwagę na pomyłkę pisarz-sekretarz. Jest jedynym, który potrafi odróżnić kreta od szczura?

Łooo... uuu... - buczy chór dworzan, ale milknie zaraz, bo Król Jego Wysokość marszczy czoło.

- Twierdzisz, że kłamię? - Jego Wysokość nawet nie patrzy na nieszczęśnika, ale wiadomo, że mówi do niego. - I, że mylą się wszyscy moi dworzanie, których obdarzyłem osobistym zaufaniem?

Ja tylko... Wasza Wysokość, ja tylko...

- Co tylko?! - Król Jego Wysokość wciąż nie patrzy na coraz bardziej skuloną postać. - No miejże godność i odwagę tu się publicznie przyznać, w końcu jesteś moim pisarzem, a nie jakimś pierwszym lepszym nikim.

Zalega cisza. Prawie słychać skrzypienie kręgów szyjnych dworzan kiwających głowami w geście: no tak, no tak...

- Ja tylko ośmieliłem się... - do wyposzczonych uszu dociera ciche, najpokorniejsze wyznanie. - Ośmieliłem się tylko zauważyć, że to kret a nie szczur. Chciałem po prostu podzielić się moją wiedzą ekspercką na temat ssaków mniejszych, żebyśmy nie tkwili w błędzie z powodu takiej malutkiej, błahej pomyłki.

Znowu cisza. Ale cisza nie może trwać wiecznie; muszą być decyzje.

- Wychłostać! - decyduje Król Jego Wysokość. - Oczekuję komisyjnego raportu na czyje zlecenie działał ten prześmiewca Mojej Wysokości. Kto jeszcze jest w układzie spiskującym. Chłostę wykonać publicznie, w południe, transparentnie. Jak trzeba. By nie dostarczać wrogom naszej demokracji żadnych powodów, że chcemy coś zataić w nocy, gdy śpią.

Dyspozycyjne służby katowskie zabierają nieszczęsnego pisarza-sekretarza i wloką go na plac sprawiedliwej chłosty wydobywczej. Wleczony nie protestuje, bo zdaje sobie sprawę z nieuchronności zdarzeń zarządzonych przez Najwyższą Wysokość.

Puste miejsce po wywleczonym sekretarzu wypełnia w mgnieniu oka kilkunastu eleganckich młodzieńców z brulionami i piórami w rękach.

- Ty – Król Jego Wysokość błyskawicznie i pewnie (jakby miał to od dawna głęboko przemyślane) wskazuje pierwszego, którego napotyka jego wzrok. Pozostali dyskretnie znikają w tłumie dworskim. Wybraniec momentalnie prostuje się i podnosi brodę na wysokość obowiązującej wysokości. Dworzanie wiwatują gratulacyjnie, ale przycichają momentalnie, z zaciekawieniem, bo rozlegnie się pytanie Króla Jego Wysokości:

- I co zapisałeś? - rozlega się to oczekiwane pytanie.

- I co zapisałeś? Panie – odczytuje nowo mianowany pisarz-sekretarz.

Boże, otaczają mnie kretyni, myśli Król Jego Wysokość. I czuje się samotny. Samotny tak bardzo, że już ma zadzwonić do swojej mamy, ale przypomina sobie, że przecież kazał ją wypchać i wstawić do szklanej gabloty, by jej niezmieniony czasem obraz, dostarczał mu wzruszeń jak najdłużej.



Grafika: Bobrowski

andrzejrysuje.pl komentarzy: 0

...

Marek Raczkowski komentarzy: 0

rysuje

Ludwik Cichy komentarzy: 0

Uratowany przez psa









Ciemno już. Wychodzę z psem w noc.


Nadia ma 90 lat. Ale nie zawsze miała tyle lat. Aż trudno w to uwierzyć, że Nadia też musiała mieć kiedyś lat 16 – myślę o najstarszej kobiecie na osiedlu, która ostatnia i jedyna o tej porze, mija mnie wracając ze spaceru.


Rzucam psu patyk do aportowania, nie dbając o to gdzie.


Kulka, którą wziąłem za szary, podgnity kasztan, rozwija się, rozprostowuje, stroszy kolce i przemawia głosem wyposzczonego jeża:


- Dwa złote daj! Dwa złote, ale już!


Na moment przyjmuję, że to się dzieje naprawdę. I chociaż nie gada się z kasztanami bo to głupie, mówię:


- Ale... zaraz, zaraz. Po co?


- Na piwo kurwa! A co? Se myślisz, że tylko ty będziesz pić?!


Daję dwa złote.


- I co ja kupię za te dwa złote? Piwo dostanę gdzieś za dwa złote? Co ty, kurwa, ochujałeś?!

- Może ktoś jeszcze ci dorzuci dwa złote?


- Jaki ktoś, jakie jeszcze?! Widzisz tu kogoś innego oprócz ciebie debilu?

- No nie...


- To dawaj jeszcze dwa złote!

- Dobra, dobra... - dorzucam pośpiesznie dwójkę.


- Daj mu jeszcze ze dwa – odzywa się z góry pająk i zaczyna groźnie zjeżdżać w dół po grubej linie. – Może to twoja ostatnia szansa? Rozjedzie cię jutro tramwaj i co? Już nie będziesz więcej żył. Korzystaj póki możesz, daj mu to głupie dwa złote, zrób se dobry uczynek frajerze.


Gaśnie lampa na ulicy, włos mi staje dęba, sięgam do kieszeni po monetę. Już mam zrobić ten dobry uczynek, gdy pies, któremu rzuciłem kij daleko, w dodatku w zarośla, znajduje go wreszcie i podbiega. Mimochodem rozgniata łapą pająka, jednym kłapnięciem rozgryza jeżokasztana dla zabawy, po czym długo obsikuje słup lampy.

Coś tam skwierczy na łączach, coś mruga w górze i lampa rozbłyskuje, rzucając snop światła na fabułę rozgrywającą się u jej stóp.

Jestem uratowany. Przez psa.


- Cholera! Na świecie żyją ludzie ratowani albo ratujący– mówię do psa z nutą przygany, a nawet karcącym tonem mówię,  i biorę go na smycz. – I każdy wie, że lepiej być wśród ratujących. A ty właśnie wykluczyłeś mnie z tego fajnego grona.


Pies merda ogonem. Bo ma ogon do merdania, na takie okazje oraz na wiele innych.

Grafika: Bóbr