19 marca 2024, wtorek
Gertruda Stein (1874 - 1946) komentarzy: 0

Fotoreportaż

 




Gertuda Stein sportretowana przez Picassa, 1906r, obecnie w Metropolitan Museum of Art, NYC,
Klick!!!

 

 

 




Polubiłam fotografów, jeden z nich przyszedł do mnie

i powiedział że kazano mu zrobić kilka moich zdjęć do

fotoreportażu. Fotoreportaż zdziwiłam się a co to jest,

fotoreportaż odparł to jakie cztery albo pięć zdjęć ukazujących

człowieka w akcji. A co by pan chciał

żebym robiła. No cóż zaproponował, tam leży pani walizeczka

lotnicza może by ją pani zaczęła rozpakowywać,

och odparłam ta robota należy do panny Toklas ja tego

nie potrafię, no więc powiedział tam jest telefon może by

pani do kogoś zatelefonowała, dobrze odparłam ale widzi

pan ja nigdy nie telefonuję, to też zawsze robi panna

Toklas, no to co pani proponuje zapytał, no cóż odparłam

mogłabym zdejmować albo nakładać kapelusz, albo

nakładać albo zdejmować płaszcz, lubię wodę więc mogę
wypić szklankę wody, świetnie zgodził się niech pani to

robi i podczas gdy to robiłam on mnie fotografował a nazajutrz

zobaczyłam w gazecie fotoreportaż o sobie.

Gertruda Stein „Autobiografia Każdego z nas”, tłumaczyła Mira Michałowska, Czytelnik, Warszawa 1980, strona 262 (napisane około 1936 roku)



O improwizowaniu po białych


Następnie pojechałyśmy do Cleveland i to też było

przyjemne, Cleveland było pierwszym amerykańskim

miastem które było bardzo brudne powiedziano nam

dlaczego ale już nie pamiętam, pamiętam tylko że ulice

były brudne. Nie zamieszkałyśmy w samym mieście powiedziano

nam że będzie nam lepiej w podmiejskim hotelu,wszyscy byli
sympatyczni w każdym razie jednej

osobie która powiedziała nam że marzy o jakiejś rozrywce
poradziłam żeby improwizowała na fortepianie
bo ja to bardzo lubię. Zapytała mnie jak to robię więc

wyjaśniłam jej że trzeba grać jednocześnie obiema rękami
wyłącznie na białych klawiszach, czarne klawisze

brzmią zbyt harmonijnie poza tym nie wolno brać akordów

bo akordy są zbyt nastrojowe należy więc grać wyłącznie
na białych klawiszach obiema rękami naraz przy

tym zupełnie obojętne jest co która ręka robi ale należy

stale patrzeć na klawiaturę, zobaczy pani to bardzo mila

rozrywka. Powiedziała że spróbuje, każdy to potrafi

chociaż może nie wszyscy, mnie to bardzo bawi.

A potem wsiadłyśmy do samolotu i poleciałyśmy do

Waszyngtonu to znaczy do Baltimore.(str 274 - 275)

 

 

 

Piotr Parda komentarzy: 0

1. września: wymazywacz

Marek Raczkowski komentarzy: 0

Książka,


Książka, którą napisałem, żeby mieć na narkotyki i dziwki
, Marek Raczkowski, Wydawnictwo Czerwone i Czarne, cena 39 zł



Magda Żakowska pyta, Raczkowski odpowiada

fragmencik - str 163:


(…)
A ja myślę, że jeśli mężczyzna pójdzie

raz na jakiś czas na mecz, to potem jest

zdrowszy.

- Ja również. Ale znajdź mi mężczyznę,

który chodzi na mecze i jednocześnie mógłby

być moim przyjacielem. Ja takiego nie widzę.

I doświadczenie podpowiada mi, że od takiego

mężczyzny - przy ogromnej nawet bliskości,

jaką byłbym w stanie z nim osiągnąć - usłyszę

po pewnym czasie rzewną historię o tym,

jak bardzo podle są kobiety i jak źle go traktują,

a na starość skończymy, grając razem w totolotka.

Dziękuję bardzo za takie zdrowie.


To jest chyba stereotyp. Tomasz Lis chodzi

na mecze. I Jerzy Pilch!

- Ale Jerzy Urban nie chodzi na mecze.

Mój przyjaciel od taksówkarza - nigdy w życiu

na meczu nie był. Ja nigdy nie byłem na meczu.

Czy twoim zdaniem Witold Gombrowicz

chodziłby na mecze i podniecał się futbolem?

A może Witkacy? A Żeromski?


Albo Schulz?

- Właśnie! Schulz! On by najwyżej oglą -

dał tenis kobiet. Albo ping-ponga! Wyobraźmy

sobie trzech panów: Schulza, Witkacego i Gombrowicza

w Krakowie, jak idą razem na mecz.

Najebany kompletnie Schulz krzyczy: ,,Wisła

chuje!", a Witkacy z Gombrowiczem idą za

nim pochłonięci rozmową, bo omawiają bramki.

(…)





fragmencik - str 170


- Ile razy coś zgubiłem i pytałem ją (babcię Marka ) czy

tego nie widziała gdzieś może, odpowiadała:

,,Tak! Żydzi nieśli na kiju!". Często zresztą słowo

,,Żyd" pojawiało się u niej w negatywnym kontekście,

ale żartem. To był taki niewinny przedholocaustowy

antysemityzm. Dzisiaj na miejscu

Żyda pojawiłby się pewnie u niej Rumun

albo Arab. Zauważyłaś, ze Arab stał się takim

współczesnym Żydem? Znowu mainstreamowe

media próbują nas wszystkich przygotować na

to, że jest grupa - Arabowie - potężnie szkodliwa,

którą w końcu będziemy musieli zajebać.

 

Jeszcze o książce, którą polecamy - Klick!!!

Redakcja komentarzy: 0

Bajka dla dzieci

Ta bajka została napisana dla Janiny lat sześć i trochę, a nawet prawie siedem. Potem autor wysłał ją na konkurs „Piórko" organizowany przez Jeronimo Martins Polska S.A., właściciela sieci sklepów Biedronka. Bajka dla Janiny wylądowała wśród 36 tysięcy nadesłanych (aż tyle, bo nagrodą było 100 tysięcy złotych!). Potem, z jakiegoś powodu znalazła się w ścisłym finale 16 bajek konkurujących o te sto tysięcy, by ostatecznie – też z jakiegoś powodu - nie wygrać głównej nagrody. Cóż... zdarza się. Teraz - za zgodą autora – wylądowaa w morelowym serwisie.




  Coś
bajka dla Janiny


Z samego rana, zaraz po śniadaniu pojawiło się Coś.

Nie wiedziało kim jest, ani gdzie się znajduje i co powinno teraz zrobić. Zrobiło pierwszy mały nieśmiały krok. Odczekało chwilę uważnie nasłuchując, potem rozejrzało się.

Nie działo się nic. Wysunęło więc nogę najdalej jak umiało i dostawiło do niej drugą nogę. Tak zrobiło drugi, większy krok. I znów nic się nie stało. Ośmielone Coś zrobiło krok trzeci, potem jeszcze jeden i jeszcze, coraz szybciej i szybciej, aż zadyszane, nie mogąc złapać tchu przystanęło. Tak Coś odkryło bieganie. Nie wiedziało, że to co zrobiło nazywane jest bieganiem, a wokół nie było nikogo, kto mógłby mu o tym powiedzieć.

Stało i przyglądało się nowemu miejscu, bo zauważyło, że jest tu zupełnie inaczej niż tam, skąd wyruszyło. Gdy odzyskało siły, znów pobiegło do utraty tchu i zaraz znalazło się w nowym, innym miejscu. Coś zrozumiało, że świat składa się z wielu miejsc, które wcale nie wyglądają tak samo.

Pobiegło sprawdzić jak wyglądają te inne miejsca. Nagle zatrzymało je coś, co się ruszało i było przyjemnie chłodne. Zaciekawione Coś pochyliło się, żeby sprawdzić co to takiego.

- O?! – wykrzyknęło zdumione i po raz pierwszy usłyszało swój głos.
– O! – zawołało jeszcze raz, bo polubiło dźwięk swojego głosu oraz dlatego, że dostrzegło jakąś postać, która im bardziej pochylało się, tym stawała się wyraźniejsza. Kiedy Coś uśmiechnęło się, postać także się roześmiała, a kiedy pomachało do niej przyjaźnie, postać natychmiast odpowiedziała takim samym gestem.

Coś nie wiedziało, że stoi w strumyku i przygląda się swojemu odbiciu, a wokół nie było jeszcze nikogo, kto mógłby mu o tym powiedzieć. Coś postanowiło dotknąć nowego znajomego.

- O?… – wyszeptało niepewnie, widząc, że dłoń znika tam, gdzie zaczyna się postać. Przestraszone, cofnęło szybko rękę i dłoń znowu ukazała się cała. Coś uniosło ją do oczu, aby przyjrzeć się przezroczystym kulkom jakie się do niej przylepiły. Powąchało je, ale nos nie wyczuł żadnej woni, więc polizało je językiem.

- O?!... Pycha! – Coś znów usłyszało swój głos w chwili, gdy odkryło orzeźwiający smak wody.

Postanowiło natychmiast sprawdzić czy nie ma więcej takich ciekawych miejsc, gdzie nieznane czeka na odkrycie. Jednak po kilku krokach zatrzymało się i powróciło do strumienia, bo poczuło, że nowo poznanemu znajomemu może być przykro, że je tak nagle opuściło. A nowy i jedyny znajomy wciąż czekał w strumieniu, by z ochotą odpowiedzieć uśmiechem na każdy uśmiech i takim samym gestem na każdy przyjazny gest.

- Kim jesteś? – zapytało Coś uśmiechając się najpiękniej jak potrafiło, a odbicie uśmiechnęło się równie pięknie lecz bezgłośnie.
- Kim jesteś?! – powtórzyło pytanie Coś, ale i tym razem nie doczekało się odpowiedzi.
Coś zaczynało rozumieć, że nie zawsze jest tak, jak byśmy chcieli żeby było. Nawet jeżeli chcemy tego bardzo.

 


- A ty? Kim jesteś? – Coś obróciło głowę tam, skąd dobiegał głos.

Ze strumienia wynurzyła się wydra i wpatrując się w Coś, rozważała czy jest ono jadalne, czy nie. Jednak Coś w niczym nie przypominało ryby ani raka, na które polują wydry.

- Masz jakieś imię, nazywasz się jakoś, czy jesteś nikim?! - Coś znów usłyszało głos, który tym razem był już zniecierpliwiony. Chciało odpowiedzieć na pytanie najlepiej jak umiało, ale nie znało dobrej odpowiedzi. Czuło jednak, że odpowiedzieć powinno.
- Ja... - zdołało wyszeptać i umilkło.

- Ja jestem wydra i mam na imię Lutra. Każdy to wie. A ty?! - głos brzmiał groźnie, a wzrok wydry stawał się coraz bardziej przenikliwy.
- Teraz ja też już wiem, że jesteś wydrą i masz na imię Lutra – ucieszyło się Coś. - To bardzo ładne imię: Lutra – powiedziało i uśmiechnęło się ładnie, tak, jakby wypowiedzenie imienia wydry sprawiało mu przyjemność.

Widać było, że i wydrze sprawiło to przyjemność, bo każdemu jest miło, kiedy słyszy swoje imię wypowiadane przez kogoś z radością.

- Mam nadzieję, że nie łowisz ryb w moim strumieniu? - upewniła się wydra.
- Nie łowisz ryb... - powtórzyło Coś zdumione, jakby usłyszało po raz pierwszy o łowieniu ryb, co zresztą było prawdą.

- Cudak z ciebie – prychnęła drwiąco wydra i zanurkowała, dając do zrozumienia, że rozmowa jest zakończona. - Najlepiej zmykaj z mojego strumienia, pókim dobra – doradziła jeszcze i zniknęła pod wodą.

Coś posłusznie wyszło na brzeg i oddaliło się od strumienia.


x

Było już późno i zrobiło się ciemno, kiedy zmęczone Coś położyło się na trawie i zamknęło oczy. Gdy je otworzyło, było znów jasno.

- A więc to tak, raz jest ciemno, a raz jasno – pomyślało Coś, które właśnie poznało dzień i noc.

Przypomniało sobie to, co powiedziała wydra, że trzeba się jakoś nazywać i mieć imię, bo inaczej jest się nikim. Zaczęło się nad tym zastanawiać, gdy nadbiegł królik.

- Masz dla mnie marchew? - usłyszało głos królika.
- Marchew? - zdziwiło się.

- Co się gapisz? Przecież wszyscy wiedzą, że króliki jedzą marchew!
- Teraz ja też to wiem – ucieszyło się Coś.

- Też mi nowina. No więc masz dla mnie marchew czy nie?
- Nie mam, niestety – zmartwiło się Coś.

- Przyznaj się: sam ją zjadłeś, albo gdzieś schowałeś – królik przykicał bliżej i zaczął obwąchiwać Coś, ale nie wyczuł nawet cienia śladu zapachu marchwi. - Ech... - wetchnął rozczarowany. - Tracę tylko czas. Czuję, że ty nie jadasz marchwi, pewnie nawet jej nie lubisz, przyznaj się. A w ogóle, co ty lubisz?
- Lubię ciebie – powiedziało Coś. - Masz takie milutkie futerko.

- To nic nowego, każdy mnie lubi - oznajmił królik, który jak wielu, lubił siebie najbardziej spośród wszystkich istot na świecie i w swoim małym, króliczym móżdżku nie wyobrażał sobie, że może być inaczej.
- A czy ty lubisz mnie? - zapytało Coś z nadzieją w głosie.

- A masz dla mnie marchew?
- Nie mam – wyznało Coś.

- Ech, tracę tu tylko czas – zniecierpliwił się królik i oddalił się w podskokch.


Coś zostało same. I smutne, bo zrozumiało, że ktoś, kogo się lubi, nie zawsze musi lubić ciebie.


x


Nieopodal kępy olch, w stawie małym jak kałuża, rosła roślina – grzybień biały. Prawie pokryła całą powierzchnię wody wielkimi liśćmi, a spośród nich wystawiła do słońca swój piękny kwiat, białą lilię wodną. Coś nie widziało jeszcze nigdy tak pięknego kwiatu. Stało i wpatrywało się w lilię, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Nagle, z wody wyskoczyła szara żaba w zielone kropki i usiadła na liściu obok kwiatu. Nabrała powietrza, rozdęła gardło i zarechotała:

- Prawda, że jestem piękna? Możesz mnie podziwiać do woli.
- Podziwiam kwiat, nie ciebie – wyjaśniło nieporozumienie Coś.

- Wszyscy mnie podziwiają i wszyscy porównują mnie do tego kwiatu; prawdę mówiąc, nie rozumiem dlaczego – rechotała żaba.
- Podziwiam kwiat – powtórzyło Coś. - I wcale go z tobą nie porównuję.

- Mówią, że jestem księciem zamienionym w żabę, ale nie trzeba od razu wierzyć we wszystko, co mówią. Owszem jestem księciem, ale prawdziwym żabim księciem – rechotała dalej żaba, pyszniąc się na liściu. - Tak, patrz na mnie, syć swój wzrok moim wdziękiem. Po to właśnie jestem, żeby mnie podziwiano. I powiem ci jeszcze, że jestem księciem tak wspaniałomyślnym, że na to pozwalam. Patrz i podziwiaj do woli szara istoto.
- Dobrze, jak chcesz. Patrzę na ciebie.

- I co?...
- Wolę patrzeć na lilię – wyznało Coś.

- Niewdzięczny prostaku! - oburzyła się żaba. - Ja pozwalam ci podzwiać moje doskonałe piękno, mój majestat, a ty nawet nie potrafisz tego docenić!

- Przepraszam – powiedziało zawstydzone Coś.


- Spójrz na siebie. Jak ty wyglądasz?! W życiu nie widziałem czegoś takiego. Żal mi cię, ty pokrako. Ale dam ci jeszcze jedną szansę. Popatrz na mnie teraz i doceń wspaniaość mojego księżęcego majestatu – żaba stanęła na dwóch nogach, wyprostowała się, nabrała powietrza, wzniosła łapy ku niebu w pańskim, geście i... nagle zniknęła.

Jeden z czterech przelatujących pelikanów dostrzegł szarą żabę pozującą na zielonym liściu, obniżył lot, otworzył szeroki dziób, pochwycił żabę jak w siatkę na motyle i połknął ją, nawet nie przerywając lotu. Potem dołączył do stada i razem z nim poleciał w stronę pobliskiego jeziora.



x


Wszyscy zapewne wiedzą, że gdy ktoś się oddala, to jego postać maleje w miarę jak rośnie odległość między nim a obserwującym, aż w końcu zmniejsza się do wielkości kropki, która rozmywa się i znika w przestrzeni. Wszyscy wiedzą też pewnie, że zbliżanie się kogoś z oddali wygląda dokładnie odwrotnie: najpierw gdzieś daleko, daleko dostrzegamy maleńki punkt, który w miarę zbliżania się rośnie i ukazuje coraz więcej szczegułów nadciągającej postaci, aż w końcu ona staje przed nami w całej okazałości. Tak, wszyscy o tym wiedzą, ale Coś nie wiedziało, bo nie spotkało dotąd nikogo, kto by mu o tym powiedział. Toteż, gdy zobaczyło nadbiegającego łąką dzika, było zdumione, jak z ledwo widocznej kropki przeobraził się w wielkie zwierzę. Tak samo zdziwiło się, gdy wielki dzik, oddalając się w przeciwną stronę łąki znowu zaczął maleć, aż w końcu maleńki punkcik, jakim się stał, rozmył się w bezkresie i zniknął.

- O! Ja też tak chcę. Raz będę małe, a raz duże – postanowiło Coś i wyruszyło do miejsca, w którym wielki dzik zmniejszył się do rozmiarów kropki. Szło i szło, ale wcale nie malało. Przystanęło zmęczone i rozejrzało się dookoła.

- To musiało być jeszcze dalej – pomyślało i szło dalej, a im dalej szło tym bardziej wyglądało wciąż tak samo, na bardzo utrudzone wędrówką Coś.

- Hm?... - zastanowiło się, zatrzymując.

Nagle w miejscu, w którym stanęło, ziemia poruszyła się. Zadrżała i zaczęła rosnać w górę. Coś przeskoczyło dwa kroki dalej i stamtąd obserwowało postać w czarnym futerku, która wychynęła z nowej górki na łące.

- Dlaczego stałeś w miejscu, w którym usypuję mój kopiec? - zapytała postać w czarnym futerku, ocierając wielkimi jak łopaty dłońmi, grudki ziemi z różowego noska.
- Przepraszam – powiedziało zawstydzone Coś.

- To nie jest odpowiedź na moje pytanie – pouczyło czarne futerko.
- Ale ja nie znam odpowiedzi na twoje pytanie – wyznało Coś.

- Coś takiego?! - postać podparła się pod boki.
- Może mógłbyś zadać mi pytanie, na które będę znało odpowiedź? - zaproponowało Coś, bo czuło, że powinno to zaproponować.

- Dobrze, niech będzie jak chcesz. To o co mogę cię zapytać?
- Na to pytanie też nie znam odpowiedzi – odpowiedziało Coś po namyśle.

- Coś takiego?! A kim ty w ogóle jesteś, co?!
- Ja... nie wiem kim jestem – Coś było coraz bardziej zawstydzone, bo wiedziało, że znowu zawiodło rozmówcę.

- Coś takiego?! Doprawdy paradne! Przecież każdy kimś jest, ja na przykład jestem kretem, i wszyscy wiedzą, że jestem kretem, i wiedzą, że albo ja na nich poluję, albo oni polują na mnie. Jeżeli nie wiesz kim jesteś, to nie wiadomo, czy ty polujesz na mnie, czy ja na ciebie. Tak nie powinno być, to nieuczciwe.

- Ja nie poluję na ciebie.
- Ja na ciebie też nie, bo wydajesz mi się stworzeniem niejadalnym – kret zamyślił się. - Skoro ty nie polujesz na mnie, a ja nie poluję na ciebie, to ja już po prostu nie wiem kim jesteś – przyjrzał się jeszcze raz uważnie stworzeniu stojącemu przed nim. - Nie wygladasz mi ani na dżdżownicę, ani na pędraka, na które poluję - zawyrokował. - Gdybyś zaczął się przeobrażać w jedno lub drugie, daj mi znać, wtedy zjawię się natychmiast i cię zjem. Ale teraz nie mam już dla ciebie czasu – kret zniknął pod ziemią jak peryskop wciągnięty przez łódź podwodną; rozmowa była zakończona.

- Poczekaj! - zawołało Coś, ale kret był już zjęty tropieniem dżdżownic w swoich poziemnych, mrocznych korytarzach, więc nie słyszał głosu wołającego go z powierzchni słonecznej łąki; to nie był jego świat.

- Kto wie, może to jest najszczęśliwszy dzień w moim krótkim życiu – pomyślało Coś. - Ostatecznie kret mnie nie zjadł.



x


Nagle zaszurało w kępie wikliny na łące.

- Ojej, co ci się stało?... - zdumiało się Coś na widok jeża wychodzącego z krzaków.

Jeż na wszelki wypadek zwinał się w kłebek, strosząc swoje iglaste futerko, ale zaraz się rozwinął, bo uznał, że nic mu nie grozi.

- Co mi się tak przyglądasz? Nigdy nie widziałeś jeża? - zapytał z nutą pretensji w głosie.
- To jest mój pierwszy raz – przyznało Coś zawstydzone, że nie widziało jeszcze tego, co widzieli już pewnie wszyscy.

- Coś takiego!?
- Kret też powiedział: Coś takiego?!

- Kret? Nigdy nie widziałem kreta, krety żyją przecież pod ziemią, więc ich nie widać.
- Ale ten kret wyszedł na łąkę i ja go widziałem.

- Coś takiego?! - powtórzył jeż i podreptał z powrotem w krzaki, zabierając ze sobą swoje najeżone igłami futerko.

Coś znowu zostało samo. Podreptało przed siebie, ale nie napotkało nikogo, chociaż szło bardzo długo.

- Może to byli już wszyscy i nikogo więcej nie ma na świecie? - zastanowiło się. - Wydra, królik, dzik, kret i jeż, oto cały świat. To mało, czy dużo; tylko tyle, czy aż tyle? - rozważało, aż doszło do pola, na którym zobaczyło jakąś postać. Postać wyglądała na bardzo smutną. Stała zgarbiona na jednej nodze, miała rozpostarte ramina, z których zwisały podarte rękawy koszuli, tułów okrywały strzępy kamizelki, a spuszczoną głowę przysłaniał słomiany kapelusz z naderwanym rondem.

- Dzień dobry – Coś ukłoniło się, uśmiechnęło, ale zaraz stuliło w sobie, bo postać wyprostowała się nagle, nastroszyła i przemówiła strasznym głosem:
- Nie boisz się mnie!?

- Boisz?... - powtórzyło zdumione, bo nie znało słowa bać się.
- Jestem strasznym strachem na wróble i wszyscy się mnie boją. Brrrrryy!!! - strach nastroszył się jeszcze bardziej i zatrząsł na swojej nodze.

- Przestań, boję się; teraz już wiem, co to znaczy bać się.
- A więc i ty się mnie boisz... - ze stracha uszło powietrze, znowu przygarbił się i smutno zwiesił głowę.

- A dlaczego wszyscy się ciebie boją? - zainteresowało się Coś.
- Bo jestem strasznym strachem.

- A dlaczego jesteś strasznym strachem?
- Bo wszyscy się mnie boją – strach spuścił głowę jeszcze niżej i wyglądał bardzo smutno. - I nikt mnie nie lubi.

- Ja ciebie lubię – powiedziało Coś – i już się ciebie nie boję.
- Naprawdę?! - ożywił się strach.

Coś podeszło do stracha na wróble i przytuliło się do niego.

- Lubię cię – szepnęło i spojrzało strachowi w oczy.
- Ja też lubię ciebie – strach porwał Coś na ręce i zakręcił się radośnie na swojej nodze. - To takie miłe, lubić kogoś; nie miałem pojęcia, że kiedyś uda mi się kogoś polubić.

- Ale zaraz sobie pójdziesz, a ja zapomnę o tobie i znów stanę się strachem, którego wszyscy omijają, bo się boją – zmartwiony strach postawił Coś na ziemi.
- Zostanę z tobą tak długo, aż mnie zapamiętasz – Coś przycupnęło obok stracha. - Ja też chcę ciebie zapamiętać. Kiedy będzie mi smutno, przypomnę sobie ciebie, stracha, który mnie lubi i od razu przestanie mi być smutno.

Świeciło słońce, powietrze wibrowało od śpiewu skowronków; słońce miało zajść jak zwykle dopiero wieczorem, ale teraz przypiekało niemiłosiernie. Strach stanął tak, by jego postać okrywała Coś orzeźwiającym cieniem. W nocy, kiedy się ochłodziło, strach zdjął kamizelkę i wymościł z niej miłe, ciepłe posłanie dla przyjaciela.

Rano znów zrobiło się ciepło. Z nory wychynęła polna mysz.

- Tak się boję, tak się boję, tak się boję... - powtarzała w kółko.
- Nie musisz się bać stracha – powiedziało Coś. - On na pewno chce być dla ciebie dobry, prawda strachu?

- Niepotrzebnie się mnie boisz, jestem teraz bardzo miłym strachem – potwierdził strach i uśmiechnął się przyjaźnie do wystraszonej myszy.
- Nie ciebie się boję, ale jego – mysz zadarła do góry głowę, pokazując na kołującego pod niebem myszołowa. - Muszę nazbierać ziarna dla moich dzieci, a on tylko czeka, aż wyjdę z nory, żeby mnie dopaść.

Coś i strach spojrzeli w górę i dostrzegli szybującego bezszelestnie drapieżnego ptaka.

- Idź, nazbieraj ziarna dla swoich głodnych dzieci, myszołów nic ci nie zrobi – zapewnił strach.
- Ale czy mogę ci wierzyć?

- Zaufaj mi – poprosił strach.
- Zaufam ci, chociaż dalej się boję, ale jeśli nie nakarmię moich dzieci, będą bardzo głodne – mysz wyskoczyła z nory i pobiegła na poszukiwanie ziarna.

Kiedy tylko myszołów dostrzegł z góry ruch myszy na ziemi, natychmiast zwinął skrzydła i jak pocisk runął pikując w dół, by ją pochwycić. Strach nabrał powietrza, nadął się, nastroszył, zakręcił na nodze, zamachał ramionami i kiedy drapieżnik już miał dopaść mysz, odtrącił ptaka mocnym kuksańcem, aż ten zamienił się w kłębek wirującego pierza i jak piłka potoczył się po polu, a potem rozpostarł skrzydła i machając nimi najszybciej jak potrafił, odleciał stąd daleko, daleko...

- Będę cię chronił przed myszołowem – powiedział strach. - Teraz moje straszenie ma sens, bo może uratować komuś życie.

Strach przestał być bezużytecznym strachem. Od tej pory, zamiast stać na pustym polu bezczynnie, będzie wypatrywał na niebie sylwetki drapieżnika polującego na mysz, a kiedy myszołów się pojawi, zrobi to, co umie najlepiej, odstraszy go gdzie pieprz rośnie. Mysz i jej dzieci są bezpieczne; mają teraz przyjaciela, a strach nigdy już nie będzie samotny.

Nastał wieczór, a po nim chłodna noc. Strach znowu zrobił ze swojej kapoty ciepłe posłanie, na którym Coś spało wygodnie do rana. Gdy pierwsze promienie słońca połaskotały zaspaną twarz, Coś otworzyło oczy.

- Dzień dobry, witaj u progu nowego dnia – powiedział strach.
- Dzień dobry – odpowiedziało Coś.

- Życzę ci, żeby to był naprawdę dobry dzień – uśmiechnął się strach.
- Ja też życzę ci dobrego dnia – Coś oduśmiechnęło się do stracha.

- No to już jest nas tutaj takich dwóch, którzy chcą, żeby ten dzień był dobry – stwierdził strach. - Oby wszyscy chcieli tego, co my.
- Wszyscy? - Coś zastanowiło się na głos, a potem dopytało: - Spotkałem już wydrę, królika, dzika, jeża, kreta, mysz i ciebie, widziałem dzika i myszołowa, powiedz mi, czy to są ci wszyscy, czy to jest już cały świat?

- Ho, ho!... - zaśmiał się głośno strach. - Świat jest ogromny, a nad nim jest kosmos, który jest jeszcze większy. Gdyby ktoś z kosmosu spojrzał na nasz wielki świat, to nawet nie dostrzegłby wydry, królika, mnie, a nawet ciebie. Potrafisz to sobie wyobrazić?
- Nie – wyznało Coś.

- Nasz świat jest tak wielki i tak wiele istot na nim żyje, że żadna z nich nie jest w stanie spotkać się ze wszystkimi innymi na nim żyjącymi.
- Naprawdę?

- Tak mówią. Słyszałem wiele razy. I bardzo wielu to mówi.
- Chcę zobaczyć cały świat i poznać wszystkich – rozmarzyło się Coś.

- Próbuj zatem, do odważnych świat należy – zachęcił strach. - Ale – przestrzegł – uważaj, bo na świecie są istoty dobre, ale i takie, których lepiej się bać.
- Skoro ty jesteś największym strachem jaki istnieje, a ja się ciebie nie boję, to przecież nie będę się nigdy nikogo bał. Dziękuję ci za to. A może... może wyruszysz ze mną poznawać świat?

- Oj, wolę nawet nie myśleć, co by spotkało mysz i jej dzieci, gdybym stąd odszedł. Ja już mam swoje zadanie do spełnienia w tym świecie, ale widzę, że ty swoje musisz dopiero odszukać. Ale czy wiesz, co chcesz odnaleźć?
- Jeśli mam być szczery, a chcę, to nie wiem - wyznało szczerze Coś.

- Hmm... może i lepiej – zadumał się strach. - Gdybyś wiedział, to nie musiałbyś szukać; po prostu poszedłbyś tam, gdzie to jest, a tak czeka cię przygoda, a wielu marzy o przeżywaniu przygód.
- Nie wszystko rozumiem, co mówisz strachu, ale czuję, że życzysz mi dobrze. A teraz już pójdę, bo coś mi mówi, że powinienem iść dalej. Kiedy będzie mi smutno, przypomnę sobie ciebie, stracha, który mnie lubi i od razu przestanie mi być smutno.

- Do zobaczenia, przyjacielu – strach uścisnął Coś na pożegnanie.

Coś także uścinęło stracha i ruszyło przed siebie. Strach odprowadzał je wzrokiem, aż zaczęło maleć, a w końcu zmalało tak, że zniknęło.

- Świat jest tak ogromny, że może się zgubić, ale jest też i tak wielki, że może odnaleźć to, czego szuka, bo gdy się szuka, to zwykle się odnajduje. Nie znajduje tylko ten, kto nie szuka, bo nawet jak znajdzie, to nie wie, że znalazł, bo przecież niczego nie szukał – zdążył jeszcze pomyśleć strach, zanim spojrzał w niebo, pod którym pojawił się kołujący bezszelestnie myszołów. Strach nastroszył się, zakręcił na jednej nodze i... myszołów odleciał. Z nory wychynęła mysz i zaczęła zbierać ziarno na śniadanie dla swoich dzieci.


x


Coś doszło do miejsca, w którym łąka opadała łagodnym zboczem w dół. Zatrzymało się i z zapartym tchem obserwowało bajeczny widok, jaki rozciągał się w dole od jednego brzegu horyzontu, do brzegu drugiego – bezkresną dolinę wypełniało żółte morze słoneczników, falujących miarowo w lekkim wietrze.

- Oooooo!... - Coś usłyszało swoje westchnienie. Patrzyło i patrzyło, i patrzyło.
- Jak dobrze jest zobaczyć coś tak wspaniałego – pomyślało. - Gdybym tu nie przywędrowało, to bym nigdy nie dowiedziało się, że taka wspaniałość istnieje, a to piękne, żółte morze przez cały czas by tu było. Ile rzeczy można odkryć, po prostu trafiając na nie podczas wędrówki? Świat jest taki ciekawy. I taki wielki!

Tak teraz myślało podeskcytowane Coś, ale nagle posmutniało. Uświadomiło sobie, że wszyscy, których spotkało wiedzieli kim są, co robią, dlaczego i po co, a ono też chciałoby wiedzieć kim jest i co ma robić.
- Może kiedyś też dowiem się kim jestem? - pomyślało z nadzieją, a potem znów spojrzało na wspaniały obraz doliny zalanej morzem żółtych słoneczników i zapragnęło zanurzyć się w tej falującej żółtości.

Zbiegło ze zbocza i rozpędzone zniknęło w żółtym kolorze. Najpierw biegło, ale potem – zasapane – zwolniło i szło przed siebie, tak, by dotrzeć do końca wielkiego morza. Wszystkie słoneczniki wyglądały podobnie i łatwo było się zagubić w ich morzu. Nie wiadomo, czy strona, w którą Coś szło, była tą, w którą chciało iść, czy tą samą, z której wyszło. Coś było coraz bardziej znużone i zdezorientowane, zadrło głowę i spojrzało na niebo. Zauważyło, że daleko stąd niebo styka się z żółtym morzem tworząc wspólną krawędź.

- Pójdę tam, wdrapię się na niebo, spojrzę z góry, zobaczę drugi koniec morza słoneczników i będę wiedziało w którą stronę iść, żeby dojść tam gdzie chcę – postanowiło i ruszyło tam, gdzie niebo styka się z ziemią. Szło i szło, a to miejsce wciąż było tak samo odległe.

- Muszę przyspieszyć – postanowiło i zaczęło biec. Kiedy zmęczone przystanęło, dostrzegło, że nie zbliżyło się ani trochę do miejsca spotkania nieba z ziemią. Spojrzało w bok, potem za siebie, jeszcze w przeciwną stronę. Zauważyło, że wszędzie, gdzie spojrzy, niebo tak samo styka się z ziemią i jest to zawsze bardzo daleko.

- Chyba zbłądziłem – pomyślało głośno Coś.
- A dokąd zmierzasz? - zapytał ptak siedzący na słoneczniku i wydziobujący ziarna z jego kwiatu jak z talerza.

- O! - ucieszyło się Coś na widok ptaka. - Chcę dojść do miejsca, gdzie niebo styka się z ziemią i wtedy wdrapię się na górę i zobaczę dokąd mam iść, żeby stąd wyjść. Czy możesz mi powiedzieć jak najszybciej dojść do tego miejsca? - poprosiło ptaka.
- Nie ma takiego miejsca. To tylko linia horyzontu. Im bardziej się do niej zbliżasz, tym bardziej się ona od ciebie oddala. Ziemia jest okrągła i nigdzie nie przecina się z niebem. Nie wiedziałeś o tym?
- Nie.

- Wszyscy o tym wiedzą.
- Ach tak...- zawstydziło się Coś.

- Ale, jeśli pójdziesz w tamtą stronę – ptak wskazał kierunek skrzydłem – to zaraz dojdziesz do końca tego pola słoneczników.
- Dziękuję bardzo – Coś podziękowało ptakowi i ruszyło we wskazanym kierunku. Najpierw szło, a potem zaczęło biec, z każdym krokiem coraz szybciej. Niebawem, rozpędzone wypadło ze soneczników na łąkę.

- Ufff... - odsapnęło, a potem podrapało się po głowie, bo zdało sobie sprawę, że z taką samą radością i tak samo rozpędzone wbiegało do morza słoneczników, jak z taką samą radością z niego wybiegło na zwyczajną łąkę. Odwróciło się za siebie i zobaczyło, że morze żółtych kwiatów wciąż wygląda tak samo jak wyglądało. - To nie ono się zmieniło, ale ja – pomyślało Coś. - To, co wydawało mi przepiękne, teraz wydaje mi się straszne.

Tak Coś odkryło starą prawdę, mówiącą, że z każdą przyjemnością jest jak z łaskotaniem: gdy trwa chwilę – jest przyjemne, gdy trwa dłużej – zamienia się w nużącą torturę.

- Szybko biegasz. - Coś odwróciło się w stronę, skąd dochodził głos. Dostrzegło starego żółwia, niespiesznie skubiącego źdźbła trawy.

- Jesteś może zającem? - zapytał żółw, nie przerywając skubania.
- Nie sądzę – odpowiedziało niepewnie Coś.

- Żyję już bardzo długo, ale jeszcze nie widziałem nikogo, kto by tak szybko biegał, a nie był zającem.
- Zwykle nie biegam szybko – wyjaśniło Coś.

- Aha, aha, aha... A więc nie jesteś zającem.
- Nie sądzę – powtórzyło Coś.

- Aha, aha, aha... – żółw powtarzał w kółko, powoli, jakby się nad czymś zastanawiał. - Nie biegasz szybko, ale teraz biegłeś szybciej od zająca. Aha, aha, aha, a więc coś cię przestraszyło. Czy i ja powinienem się tego bać? Czy to się tu zaraz pojawi za tobą?
- Nie musisz się bać, po prostu chciałem już jak najszybciej wyjść z tego wielkiego morza słoneczników.

- Aha, aha, aha... - powtarzał żółw. - Ahaaaaaaaaa... aaaaaaaaa... - westchnął na koniec i zasnął.


By nie zbudzić żółwia, Coś, najciszej jak potrafiło, ruszyło dalej.


x


Wkrótce Co usłyszało szmer wody toczącej się przez łąkę.

Tak dotarło z powrotem do strumienia, przy którym już kiedyś było. Weszło do wody, żeby schłodzić utrudzone nogi i zobaczyło swoje odbicie.

- Kim ty właściwie jesteś? – zapytało samo siebie, czyli postać odbijąjącą się w lustrze wody. Wskazało na siebie łapką i postać w wodzie też wskazała na siebie łapką. - Kim jesteś? - westchęło.

 


- A ty? Kim jesteś? – Coś obróciło głowę tam, skąd dobiegał głos.

Nieopodal strumienia stała postać. Taka jak lustrzane odbicie, ale machała przyjaźnie, chociaż Coś nie wykonywało żadnego gestu.

 

Coś podeszło i… powoli, ostrożnie… bardzo ostrożnie… uniosło dłoń, by… dotknąć postaci.

- O! – usłyszało swój radosny okrzyk, gdy dłoń zetknęła się z miękkim futerkiem.
- Łaskoczesz! - zachichotała postać i odwzajemniła dotyk .

Coś poczuło, że nie jest już samo.

 

Zaraz zmartwiło się, że postać gdzieś sobie pójdzie i znów zostanie samotne. Nie wiedziało co powinno zrobić, żeby tak się nie stało.


- Nie wiem, co trzeba zrobić… - wyznało stropione przepraszającym głosem, bo czuło, że powinno się przyznać. – I w ogóle niewiele wiem – dokończyło tonem winowajcy.

- Masz ładne skrzydełka! – usłyszało rozbawiony głos.


- Skrzydełka?…

- Polećmy gdzieś! Zobaczmy czy nie ma nas w jakimś jeszcze ładniejszym miejscu, co?


- Polećmy…? - Coś nie miało pojęcia, że można latać, bo przecież nie znało dotąd nikogo, kto by mu o tym powiedział. Ale gdy postać zatrzepotała skrzydłami, zrobiło to samo i… uniosło się wysoko, coraz wyżej, wyżej i szybciej i… poczuło się wspaniale.

Tak Coś dowiedziało się, że umie latać.

Jeszcze przed południem, dwie latające istoty wylądowały w słonecznej dolinie pomiędzy czterema górami, których ośnieżone wierzchołki tonęły w białych chmurach. W dolinie nie było śniegu, rosły tu zielone rośliny pomalowane kolorami kwiatów i drzewa z różnymi owocami. Wśród nich uwijało się wiele postaci. Coś od razu poznało swoich pobratymców. Nikt tu nie pytał, kim ono jest, bo wszyscy to wiedzieli. I Coś też nie musiało pytać kim są, bo wiedziało, że to są oni, jego pobratymcy.

Tak Coś dowiedziało się kim jest, i kim być zawsze chciało.

Pod koniec dnia, późnym wieczorem i daleko stąd, było już zupełnie kimś innym niż jeszcze rano. A kiedy przypomniało sobie, kim jeszcze nie tak dawno było, zrozumiało, jak dobrze spotkać przyjaciół, którzy odkryją i powiedzą nam kim naprawdę jesteśmy, co potrafimy i kim możemy zostać - zanim zdążymy przywyknąć do tego, kim być nie możemy, bo po prostu nie było nikogo, kto by nam powiedział, że możemy być kim chcemy.



Koniec








Mateusz Wierzbowski komentarzy: 0

Dziecko Czasu

Przeczytam wam historię, którą słyszałem wiele razy przed zaśnięciem. Nie wiem, czy jest prawdziwa – opowiadały mi ją różne osoby i każda wersja była nieco inna. Ja opowiem tę, która najbardziej mi się spodobała. Zapisałem ją, słowo w słowo, wiele lat temu – krótko po tym, gdy nauczyłem się pisać.


„W dalekiej krainie ludzie wierzyli, że Czas ma długie włosy, z których wyplata całą historię świata. Z tego powodu osoby ze szczególnie bujnymi, pięknymi włosami nazywali Dziećmi Czasu. W największym mieście tej krainy żyła para, która bardzo chciała mieć dziecko. Nie udało im się to jednak, choć długo się starali. W mieście mieszkało wielu świetnych medyków, ale żaden nie był w stanie im pomóc.


Pewnego dnia znaleźli u progu swojego domu małą dziewczynkę. Potrafiła już sama chodzić, ale nie umiała mówić i choć z czasem się nauczyła, to zawsze pozostała małomówna. Nikt jej nie znał i nikt nie wiedział, skąd się wzięła. Para przygarnęła ją więc, szczęśliwa z takiej znajdy. Nie pamiętam, jak dali jej na imię, więc będę nazywała ją Długowłosą. Długowłosa miała bowiem ciemne, gęste loki, którymi wszyscy od początku się zachwycali. Wydawały się żyć własnym życiem, pełne ukrytej energii, niczym burzowa chmura, stale unosząca się nad jej obliczem. A gdy rodzice po raz pierwszy chcieli przyciąć jej włosy, przekonali się, że nie imają się ich żadne nożyce. Nawet najmocniejszy metal giął się w ich rękach, nie pozostawiając na ciemnych lokach ani śladu. Wielu ludzi z okolicy przychodziło wtedy, żeby zobaczyć taki dziw. Nazwali ją najpiękniejszym Dzieckiem Czasu i nie wiedzieli nawet, ile mają w tym racji.


Rodzice bardzo troszczyli się o swoje jedyne dziecko. Nie pozwalali dziewczynce wychodzić samej z domu, bawić się z obcymi dziećmi ani skakać z wysokich krawężników. Wprowadzili tyle zasad, że jedną z ulubionych gier Długowłosej było szukanie nowych sposobów na ich złamanie. Pewnego dnia, podczas beztroskiego łamania zakazu zabawy z ostrymi przedmiotami, dziewczynka odkryła, że jest w stanie przyciąć sobie włosy. Pod obcymi dłońmi nie oddawały ani kosmyka, ale jej samej udało się uszczknąć kawałek za pomocą dość tępego noża z kuchni. W tej samej chwili, gdy to zrobiła, przekonała się o czymś jeszcze. Oto bowiem spiżarnia, w której się schowała, zamieniła się w jej sypialnię; księżyc wisiał za oknem, choć jeszcze przed chwilą był środek dnia; Długowłosa leżała w łóżku i miała na sobie piżamę, choć jeszcze przed chwilą odświętny strój gryzł ją pod pachami. Będąc bystrym dzieckiem, potrzebowała tylko kilku eksperymentów, by przekonać się o mocy, którą miała do dyspozycji. Za każdym razem, gdy przycinała włosy, cofała się w czasie proporcjonalnie do długości uciętego kosmyka.


Długowłosa zaczęła wyruszać na długie, samotne wyprawy, najpierw po mieście, a potem nawet poza nim. Gdy chciała wrócić do domu, przycinała odpowiednio włosy i wracała do momentu tuż przed początkiem wędrówki. Następnie biegła przywitać się z rodzicami, zaskoczonymi wybuchami czułości – nie mieli przecież pojęcia, że jeszcze przed chwilą zamartwiali się i biegali po mieście w poszukiwaniu córki, która znajdowała się dalej od domu niż kiedykolwiek wcześniej w życiu. Widzieli, jak się zmienia, jak staje się silniejsza, odważniejsza, mądrzejsza i życzliwsza. Nie wiedzieli, jaka jest przyczyna, ale i tak byli z niej dumni.


Długowłosa poznała w czasie tych wypraw wielu ludzi i z niektórymi się zaprzyjaźniła. Spotykała się z nimi wiele razy, ale dla nich zawsze był to pierwszy raz. Z początku podobało jej się to – mogła wykorzystać wiedzę z wcześniejszych spotkań do popisów i płatania figli. W końcu jednak znudziły jej się takie wyprawy. Poznała całą okolicę i większość jej mieszkańców, przeżyła więcej przygód, niż była w stanie zliczyć, ale nikomu o żadnej nie mogła opowiedzieć. Nigdy nie zaufała nikomu na tyle, by zdradzić swój sekret.


Długowłosa zaczęła więc coraz rzadziej przycinać sobie włosy. Zaczęła być ciekawa, jak to będzie być dorosłą. Pozwoliła, by Czas płynął, by jej włosy rosły, by ona sama rosła. W końcu nadszedł dzień, gdy oświadczyła rodzicom, że chce opuścić miasto, chce wyruszyć poza granice ich spokojnej krainy i zwiedzić świat. Nie protestowali, bo musieli przyznać, przed nią i przed sobą wzajem, że ich córka jest gotowa na wyjście spod ich opieki. Wyposażyli ją najlepiej jak umieli, pobłogosławili i pożegnali.


Żadne opowieści nie mówią o tym, w jakich stronach podróżowała Długowłosa. Być może nawet trafiła kiedyś w nasze okolice. Wiadomo jednak, że była w tym czasie na tyle szczęśliwa, że prawie zapomniała o swojej mocy i bardzo rzadko jej używała. Poznawała świat dzień po dniu; poznała przyjaciół, którzy pamiętali jej imię, z którymi mogła wspominać i robić plany. Wędrowała z miejsca na miejsce przez wiele lat, nigdzie nie zatrzymując się na dłużej, nim postanowiła wrócić do rodzinnego miasta i odwiedzić rodziców. Przez ten czas miała z nimi kontakt wyłącznie poprzez listy. Gdy dotarła do swojego starego domu, zobaczyła ich w progu, uśmiechniętych – i przeraziła się. Zobaczyła siwiznę na ich skroniach, zmarszczki na policzkach, zgarbione sylwetki i zmęczone oczy. Rodzice powitali ją z radością, a ona skryła swój szok w sercu. Tej samej nocy wzięła znajomy nóż z kuchni i ścięła włosy o połowę, wracając do czasów, gdy ich krok był sprężysty, a ona mieszkała razem z nimi".


W tym miejscu czasami kończy się opowieść o Długowłosej – w wiecznym dzieciństwie, utrzymywanym regularną pracą ostrza noża, z rodzicami, których nie była w stanie opuścić. W wersji, którą ja zachowałem, historia toczy się dalej.


„Mówi się jednak, że wszystko ma swój koniec, nawet Czas. Długowłosa zauważyła, że na jej głowie pojawiły się siwe odrosty – obcięte włosy nie odrastały jej już w tym samym, ciemnym kolorze. Nie przestała jednak ich przycinać, bowiem nawet we wspomnieniach nie była w stanie znieść widoku rodziców takimi, jakich ich zobaczyła po powrocie z podróży.


Rodzice szybko zauważyli, że jej włosy stopniowo tracą kolor. Myśleli, że jest chora i zabrali ją do medyka, ale nie był on w stanie w żaden sposób pomóc, a Długowłosa nie miała zamiaru zdradzać swojego sekretu. Trzymała się dzieciństwa, regularnie przycinając swoje ciemne loki i zbliżając się do granicy siwizny. Nie wiedziała, co się stanie, gdy do niej dotrze, ale domyślała się i spędziła wiele bezsennych nocy, myśląc o tej chwili. W końcu nadszedł dzień, gdy kępka siwych włosów padła na podłogę, ale poza tym nic się nie stało.


Dzięki wiedzy i doświadczeniu, życie, które Długowłosa przeżyła po raz ostatni, było na tyle szczęśliwe, na ile było to możliwe. W końcu zmarła, a po niej zmarły jej dzieci, a po nich jej wnuki. Jeśli żyją gdzieś jeszcze jej potomkowie, nic mi o tym nie wiadomo. Żaden z nich nie odziedziczył jej mocy, a przynajmniej nie mówią o nich żadne znane historie".


Co ciekawe, koleje losu sprawiły, że gdy zapisywałem to ostatnie zdanie, było ono fałszywe, ale upływ czasu sprawił, że stało się prawdziwe. Niejeden raz słuchałem historii o dzieciach Długowłosej, ale nie żyje już nikt z tych, którzy mi je opowiadali. Zapisałem kiedyś jedną z nich, ale zgubiłem gdzieś te zapiski, a pamięć nie służy mi już tak, jak kiedyś. Jedyne, co dziś można stwierdzić o potomkach Długowłosej, to że uczynili kiedyś coś godnego upamiętnienia w opowieści.



Ilustracja: Anka Cięciel

Dorota Masłowska komentarzy: 0

Nowy felieton

Fragment:


I ja dopiero co kupiłam sobie w znanej sieci sweter, w którym po pierwszym praniu ukazała się tajemnicza, niezgodna z prawami fizyki dziura. Oburzona niosłam go do reklamacji, całą drogę powtarzając gorzkie słowa, które wykrzyczę w twarz sprzedawcy, gdy ten odmówi jej przyjęcia. Jednak mężczyzna przebrany za nastolatka nawet nie podniósł na mnie oczu; wziął sweter i rzucając go na kupę podobnych, wybrakowanych egzemplarzy, polecił mi wybrać sobie coś w tej samej cenie. Patrzyłam z niedowierzaniem. Ledwie odcięłam od niego metkę – tę pępowinę łączącą go ze światem fabrycznej nieskazitelności, a już leżał na hałdzie szmat. Od jednego do drugiego statusu dzieliły go dwa dni. I jedno pranie. „Cóż, sprzedajemy tu śmieci, ZDZIWKO?" – mówiłaby może mina sprzedawcy.


Gdyby miał jakąś minę albo w ogóle na mnie spojrzał. Z głośników dudniła muzyka taneczna. W powietrzu unosił się upojny zapach perfum. Blade manekiny miały twarze bez rysów i ręce w bezradnym obwisie; wracały właśnie z brutażu, jutro jadą na Hel na kite'a, pojutrze do Berlina na koncert Swansów. Prezentując jednorazowe ciuchy, w których możesz przebrać się za kogokolwiek; kogoś, kim najbardziej nie jesteś. A potem jak bandyta po akcji, jak złodziej po napadzie na bank tożsamości wyrzucić je do pierwszego napotkanego kosza. Szyte za ułamki centów, nie mają właściwie żadnej realnej wartości. Tej ostatniej nabierają, dopiero gdy ktoś dopisze do nich marketingową baśń, podinscenizuje ją, puści stosowną muzykę i chmurę perfum. Albo chociaż umiejętnie o nich opowie; słowami jak zaklęciami nada im cechy, których być może wcale nie posiadają. Hokus-pokus – i oto woda szytych w Bangladeszu za bezcen szmatek zamienia się w cenne wino NAJNOWSZEJ KOLEKCJI.


Całość - dwutygodnik.com, Klick!!!