.................................................................................
Rysuje
Klick!!!
Męczennicy fejsbuka
ona
Wyglądała na swój wiek i była sympatycznie nieładna, co od razu wyróżniało ją z tła. Odchudzała się od kiedy pamięta. Codziennie, rygorystycznie i bezskutecznie.
on
Krzepki i zdrowy, zbójecko przystojny (piękny, godny bicia na monetach profil). Najchętniej przemawiał wtedy, kiedy akurat nie miał nic do powiedzenia, więc było to niekrępujące.
Dwa ludzkie byty spędzały życie w przerwach pomiędzy papierosami w mieście o pocztówkowej urodzie.
Ona: - Wszystko, co robię, nie przydaje się do niczego. W ogóle nie bardzo mam co przestać. I wydaje mi się, że wszyscy są już zmęczeni mną tak, jak ja jestem już sobą zmęczona. Jak mam być szczera.
On: - Nie mam kompletnie nic do myślenia – pomyślał. – Nie mam kompletnie nic do myślenia, jak mi mówisz takie coś – powiedział. - I przeważnie nie podoba mi się to, co podoba się wszystkim.
Ona: - Może zostalibyśmy męczennikami fejsbuka?...
On: - Dobra. Ale jutro.
(bajkopisarz)
Nowy serwis, a w nim Dziedzic Pruski:

Klick!!!
Skąpany w blasku pikseli
Jest dziwna magia w ekranie. Magia, co sprawia że wszystko wygląda inaczej. Nie lepiej i nie gorzej. Odmiennie. Dajmy na to taki kwiatek w oknie. Zwykły, przypadkowy. Z ulicy banalny. A na ekranie może porażać kontekstem. Taka jest siła ekranu.
Podobnie z innymi przedmiotami, krajobrazami, ludźmi. Zwłaszcza z ludźmi. U nich dochodzi tak zwana fotogeniczność. Zjawisko, które sprawia, że szara mysz może zostać boginią seksu, a smutny biuralista idolem nastolatek. Ciągną więc do ekranu tabuny myszy i biuralistów, każde w nadziei na swoje kilka oka mgnień.
Dupy nie urywa
Czasem jest tak, że się staramy. Z całych sił. Na przykład żeby zrobić jakiś wykon. Piosenkę śliczną, malunek, Jezuska Frasobliwego z korzenioplastyki. I cały zasób wkładamy w to, cały potencjał. By była rzecz żywa.
Innym razem znów nie. Na luziku, ot tak. Po prostu robimy coś z czapy.
Oba sposoby są dobre, oba wskazane. Każdy niesie inną energię i rozmawia z otoczeniem inaczej, ale żeby któryś był lepszy, to nie powiem. Drugi łatwiejszy jest bez wątpienia.
Potem przyczajamy się i czekamy. Jak będzie? Co powie ludzkość? Czy Państwa Środka wstrzymają oddech? Emocje, szalone emocje. Potem euforia, ziew lub zgoła frustracja. Jak to tak, to ja na rzęsach swych ślicznych stawałam/łem, a tu Państwa Środka się nie zrywają, na koń nie skaczą?
Innym znów razem, jak wspomniano wyżej, wszystkie te państwa u stóp nam padają, choć ledwie palcem ruszyliśmy. Dlaczego?
Bo rezultat nie zawsze jest efektem pracy li tylko. Czasem zwykłego fartu trzeba. O czym dobrze jest wiedzieć i pamiętać. Bo orka sama w sobie dupy nie urywa. Efekt zależy również od pogody.
Klick!!!
OPOWIEŚCI O KRONOPIACH I FAMACH

FAMA I EUKALIPTUS
Pewien fama chodzi sobie po lesie i jakkolwiek nie potrzeba mu nic na podpałkę, pożądliwie spogląda na wszystkie drzewa.
Drzewa mają wielkiego stracha, bo znają zwyczaje fam, więc obawiają się najgorszego. Na samym środku rośnie przepiękny eukaliptus; na jego widok fama wydaje okrzyk radości i tańczy wokół wzburzonego eukaliptusa wołając:
- Antyseptyczne listki, zdrowa zima, szczyt higieny.
Wyciąga siekierę i na nic nie bacząc wali w brzuch eukaliptusa. Eukaliptus śmiertelnie ranny wydaje jęk, zaś inne drzewa słyszą, jak wśród westchnień mruczy:
- I pomyśleć, że ten kretyn po prostu mógł kupić sobie pastylki Valda.
Fragment pochodzi z książki Julio Cortazara „Opowieści o konopiach i famach i inne historie", napisanej w 1962 roku, a później brawurowo przełożonej na język polski przez „prywatną" tłumaczkę Cortazara, panią Zofię Chądzyńską. Książkę wydało „Pomorze Bydgoszcz" w roku 1993.
Foto, Klick!!!
Morelowe życzenia:
ANDY WARHOL
Salvador Dali
Piątek

W piątek, dzwonek u drzwi. Wyjrzałem: młody człowiek w garniturze. Otworzę, pomyślałem sobie, otworzę, bo może akurat coś wygrałem i mam tu do czynienia z posłańcem.
Otworzyłem. A jednak nie. Zawodowy uśmiech z plastiku, torba z fantami przy nodze, wyciągnięta prawica, w której leciutko drży kolorowa wizytówka. Oczy złowrogo rozświetlone poczuciem misji, musem wykręcenia planu. Zaczął.
- Dzień dobry, szanownemu panu! Poleca mnie pana sąsiad z piętra niżej. Idę właśnie od niego. On mnie do pana przysłał!
Profesjonalne, żywiołowe zagajenie. Stary numer. Pokiwałem w milczeniu głową, on uśmiechnął się i wziął głęboki oddech, żeby mi w końcu wyłożyć swoją ofertę w licznych szczegółach i z bonusami. Wtedy do przedpokoju weszła moja żona. Moja żona weszła do przedpokoju w stroju domowo-redaktorskim, co w tym przypadku oznacza ciemnofioletowe kapcie-króliki, niebieskie skarpetki w żółte osy, getry, czarny sweter z dorodnym lisem moszczącym się na tej czerni niczym rodowe godło, pod jedną pachą kotka Migot, pod drugą – ikeowa różowa świnka o imieniu Stefania. Stanęła, spojrzała. Na mnie patrzy tak każdego dnia, więc zdążyłem się już do tej zabójczej mieszanki arktycznego chłodu, ironii i politowania z lekka przyzwyczaić, zahartować, ale on nie był na to wszystko przygotowany. Coś jakby Darth Vader robił ci przegląd jamy ustnej – albo Józef Stalin zaprosił do gry w makao. Jegomość najpierw zbladł, potem raptem spurpurowiał i zaczął bełkotać o prestiżowych kosmetykach i o dostępnych za ich pomocą sukcesach życiowych, o zawrotnych promocjach. Moja żona wciąż stała i na niego patrzyła. Po jakichś 20 sekundach przerwał, ukłonił się i powiedział.
- No cóż... Do widzenia.
Był w tym pożegnaniu smutek, ale była i ulga.
Klick!!!