Trzeci dziennik

16 maja 2019 roku, nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazał się najnowszy "Trzeci dziennik" Jerzego Pilcha.
Fragment pochodzi z serwisu Onet Kultura:
Nigdy nie byłem tak stary, nigdy nie byłem tak chory, nigdy nie zabierałem się do pisania z tak ściśniętym sercem i nigdy moje serce nie było tak wezbrane nadzieją. O tym, że fraza „serce wezbrane nadzieją” (i inne tego typu frazy) była mi dotąd z gruntu obca, nawet nie wspominam. Człowiek zmienia poglądy — pisarz zmienia styl. Od tygodnia siedzę w Wiśle i borykam się z tutejszymi żywiołami: majowym zimnem, psimi szczynami i matczynym niedosłuchem. Maj, początek maja, jest zimny w całej Polsce, jednakowoż w Wiśle Parteczniku szczególnie; znam to zimno i wy także je znacie. Jak idzie o psie szczyny, to owszem, kundle — zwłaszcza ten głupszy — leją gdzie popadnie. Jak idzie o niedosłuch, to przez telefon matula słyszy dobrze, jestem do telefonicznego kontaktu przyzwyczajony, dzwonię do niej z Warszawy praktycznie codziennie; teraz, jak wreszcie możemy pogawędzić face to face, jest mniej wyraźnie. Co robić? Z piętra na piętro telefonować? Po aparat słuchowy jeszcze raz odważnie sięgnąć? Tu sprawa nieco się komplikuje, tu działają jakieś ponadczasowe atawizmy, być może tu nieśmiertelnego argumentu genetycznego należy użyć. Matka mojej matki głucha była jak pień, gdy umarła, znaleźliśmy w szufladzie cztery kosztowne aparaty słuchowe najnowszej (ówczesnej) generacji. Babka nie używała, bo nie pasowało. Matka nie używa, bo nie pasuje. Doskonale to rozumiem. Proteza doraźnie pomaga — stan ogólny, zwłaszcza obraz ogólny, psuje. Z różnych powodów, też z takiego, że mam w tym upodobanie — chodzę o lasce. Doraźnie mi to dobrze robi, koi sponiewierany błędnik, koi skołatane nerwy — mam, poza wszystkim, jaki taki oręż w dłoni. Doraźnie mi to dobrze robi — ale stan ogólny psuje. W wizerunku zamęt wprowadza, agresywny upływ czasu sugeruje. To ja już tak stary jestem, że laski potrzebuję? I cóż z tego, że mam model najnowszej generacji, ze srebrną główką i mechanizmem odtwarzającym Postcards from Italy Beirutu czy Forever Haimu? Odmłodzi mnie ten zestaw? Raczej wątpię.
Dalej, Klick!!!
Pewnego dnia (opowiadanie) cz. 1

Pewnego dnia obudziłem się i miałem 60 lat.
Wkrótce stanę się nekrologiem, który tylko na moment przykuje uwagę nielicznych.
Mogłem więcej podróżować i krócej spać, czytać szybciej, mówić w różnych językach do wielu ludzi... zresztą nie wiem jak właściwie powinno się żyć, i co takiego dokonać, żeby, gdy przyjdzie kres, nie mieć żalu, tylko chyc do trumny, z radością spełnienia?
Włączam radio, śpiewa Bonnie Tyler:
Był czas kiedy zakochiwałam się
Teraz się tylko rozpadam...
Wyłączam radio.
Wszyscy gdzieś wyjechali, gdzieś sobie poszli; nikt ode mnie nic nie chce, nie odpowiadam za nic. Po tym właśnie rozpoznasz starość – nikt od ciebie już nic nie chce, a jeśli, to jedynie żebyś nie wchodził w pole widzenia, nie zaśmiecał widoku. Zasilasz populację ludzi odrzuconych, nieludzi, pokrak, zgliszcz, z którymi nie ma zabawy tylko kłopot. Starcy są nieludźmi; nieludźmi są w ludzkich ciałach zużytych, złachmanionych, odstręczających, wstrętych ludzkiemu oku. Starcy pojadą do sanatorium, gdzie będą doznawać rozkoszy zabiegów rechabilitacyjnych w czarnej, wstrętnej borowinie.
Sam też wolę patrzeć na młodych niż na starych.
Młodość jest dobra, piękna, kusząca i obiecuje wszystko, a starość nie. Mimo to wszyscy wolą jednak umrzeć staro niż młodo. I są gotowi na wszystko, żeby doczłapać do tej starości.
Mnie się udało. Doczłapałem. W krainie nieludzi obudziłem się. Jestem byłym człowiekiem, zasiedlam populację wykluczonych bezpowrotnie. Osiągnąłem to, co wielu się nie udaje, powinienem wyć z zachwytu, a nie wyję. Jestem jedną wielką pretensją do świata, w dodatku nieciekawą. Coś ze mną nie tak?
Wyjdę na ulicę, zmienię obrazek przed oczami - postanawiam - to zwolni mnie od robienia czegoklowiek. Aktywne nicnierobienie jest zdrowsze i przyjemniejsze od nicnierobienia biernego.
CDN
Ilustracja: Insan Manzaralari, Klick!!!
Pewnego dnia (opowiadanie) cz. 3

Gdzieś w górze rozlega się narastający grzmot, samolot dogania własny huk i przelatuje nad głowami, zostawiając za sobą biały ogon. Spłoszony gawron wypuszcza z dzioba orzech, na betonowym chodniku rozbryzgują się drobiny białego, dojrzałego mózgu. Zaraz znikną, roztarte przez setki stóp, nieświadomych dramatu orzecha umierającego bezpotomnie.
W dzieciństwie chciałem fruwać, ale matka zabraniała; uznała to za zbyt niebezpieczne. Nie chodziło jej o to, że mogę spaść z wysokości, ale że będę inny od wszystkich i stanę się odmieńcem. Gnała mnie do kościoła, żebym był taki jak wszyscy. Wiara jest dobra, przekonywała, pozwala żyć szczęśliwie. I tak zacząłem żyć wśród ludzi szczęśliwych. Poznałem dobrodziejstwo spowiedzi świętej.
Ludziom się wydaje, że jak opowiedzą księdzu o tym co zrobili, to tak, jakby tego w ogóle nie zrobili. Dlatego chodzą do spowiedzi i donoszą na siebie na potęgę, opowiadają bezwstydnie o nikczemnościach, łotrostwach, okrucieństwach, których się dopuścili, i one zostają wymazane. Znów mają czyste konto, mogą iść i dalej czynić wszystko co tylko zechcą, bez hamulców i opamiętania, bo potem wymażą sobie kawałki życiorysu jak gumką na spowiedzi.
Dobrze jest wierzyć, z wiarą życie staje się wygodniejsze. Wiara zwalnia od uwierającego obowiązku przyzwoitości, od wrażliwości, empatii, ma cudowną moc rozgrzeszania ze wszystkiego. I jak tu nie wierzyć?
Dwóch nieznajomych właśnie pobiło się przed niemieckim marketem.
Bo jeden wierzył w jednego Boga, a drugi w innego Boga.
Nie oszczędzali się i bryzgała krew, gołym okiem było widać, że wiara obu musi być wielka. Nie wiadomo który Bog mocniejszy, bo ktoś zadzwonił, podjechała suka na syrenie i uciekli. Obaj przez tą samą dziurę w płocie okalającym marketowy parking.
CDN
Ilustracja: Insan Manzaralari, Klick!!!
Pewnego dnia (opowiadanie) cz. 4

Czarny kot bawi się w słońcu ze swoim cieniem. Podbiega chłopczyk i naśladuje kota. Zwierzę czmycha w krzaki i zabiera ze sobą swój cień. Chłopiec staje i rozpłakuje się, bo jego cień nie chce się z nim bawić tylko stoi nieruchomo w miejscu razem z nim. Czy cień też płacze?
Ze sklepu wybiega mama chłopca, bierze go na ręce i patrzy na mnie podejrzliwie, złowrogo. Nawet nie próbuję tłumaczyć, co tu się wydarzyło.
Nie pada.
Nie pada na wierzących i na niewierzących równo, na niekochanych i na niekochających też, więc nie wzejdzie tęcza, i wiatr nie będzie musiał jej rozganiać, żeby nie kłuła w oczy.
Nie pada na grubych ani na chudych.
Żeby być grubym, to najpierw trzeba być chudym. Wiadomo, nie od razu Kraków zbudowano. Grubas nadchodzący z naprzeciwka nie zamierza ustąpić mi miejsca na chodniku, idzie jakbym był niewidzialny. Stuknęła mu już czterdziestka, a wciąż ma mięciutkie ciało przekarmionego jedynaka. Schodzę mu z drogi, a on przyjmuje to jako rzecz naturalną.
Nie pada, gdy potrąca mnie jakaś Patrycja z buzią o urodzie kasjerki z francuskiego supermarketu. Omija mnie nie jak osobę, ale tak, jak omija się przepełniony kosz na śmieci: pośpiesznie, w milczeniu, z obrzydzeniem.
To miasto nie będzie należało już do mnie. Gdyby płynęła przez nie rzeka, a po niej jacht pełen najczystszego towaru, to ja nie będę miał z tym nic wspólnego.
Skończył mi się popis.
Basia pojechała do Afryki z jednym panem, żeby trochę pojeździć na słoniu.
CDN
Ilustracja: Insan Manzaralari, Klick!!!
Pewnego dnia (opowiadanie) cz. 5

Stoję na skraju parku. Kiedyś była tu gorzelnia, dochodowy interes, w którym z tanich kartofli robiono drogi spirytus dla połowy kraju. Przylegał do niej skup owoców i warzyw, gdzie można było sprzedać czarne porzeczki; czarne były najdroższe.
Dzisiaj, kiedy minęło 50 lat i przewaliło się kilkanaście rządów, czarne porzeczki są znowu w cenie i sprowadza się je z amerykańskich krajów, takie są ważne. Szkoda, że ojciec nie dożył tych czasów, umarł krótko po tym jak jego plantacja czarnych zbankrutowała. Była tu też baza, tak się mówiło na skup zwierząt. Któregoś dnia zobaczyłem tu rozprutego konia z flakmi wywalonymi na zewnątrz. Gruba okrężnica wydawała mi się ogromna, nie potrafiłem pojąć jak to wszystko mieści się w koniku stukającym kopytkami po bruku, który pokrywał ulicę kocimi łbami, zanim ustąpił czarnemu asfaltowi. Lubiliśmy zachodzić do bazy po zmroku, cała nasza gówniarzeria. Ujeżdżaliśmy byki i świnie zgromadzone tu na dzień przed śmiercią. Kiedyś byk przytrał mi nogę do ściany, nieomal miażdżąc, ale wytrzymałem, zeskoczyłem z niego w aureoli bohatera naszej bandy. Próbuję sobie odtworzyć w głowie to miejsce – gorzelnię i dwa skupy, ale nie pamiętam tamtego obrazu w całości. Udaje mi się odtworzyć tylko wąski kadr filmu, na którym pierwszy raz w życiu wyjmuję nóż w obronie przed stróżem. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że właśnie zdobywam zawód na całe życie.
Gorąco. Patrzę jak czas nieśpiesznie wędruje w upale po suchym trawniku miejskiego parku, a tłumy tu zgromadzone pracowicie wypoczywają.
Słońce w końcu zachodzi na zachodzie, wielu już kładzie się spać, bo ma jutro na szóstą, ale Patrycja nie. Uzbrojona w młodość i buzię o urodzie modnego makijażu, Patrycja wyrusza na łowy. Czy kiedy słońce znów wzejdzie na wschodzie, będzie już do kogoś należała? Czy tylko jak zawsze, umęczona zalotami spróbuje odespać i doczłapać do wieczora, by podąć kolejną próbę.
Wracam do domu.
Żyje jak pies, ten pan. Samotny jak pies, i zdechnie jak pies – powiedzieliby ludzie, gdyby akurat nie poszli sobie stąd wszyscy w jakieś lepsze miejsce, gdzie dzieją się ciekawe historie i są powody do śmiechu, a jak nie ma to pośmieją się bez powodu, żeby więcej wesołości było na świecie, i dla zdrowia pośmieją się własnego, które złoży się na ogólny przyrost zdrowia, który sprzyja odkrywaniu nowych powodów do śmiechu.
Basia pojechała do Afryki z jednym panem, żeby trochę pojeździć na słoniu. Niestety, byłem nieciekawy, nie wyglądałem jak słoń.
Obudził się pewnego dnia i miał 60 lat -myślę biorąc z lodówki kompot z mirabelek. Widział już wszystko, co było i co będzie – gryzę kawał wołowiny obłożony kiszonym ogórkiem. Rozważam możliwość zjedzenia śledzia, ale potrzeba śledzia okazuje się tak nikła, że bez trudu udaje mi się ją zwalczyć.
Dawno strcił wszystko to, co chciał mieć... – odkładam śledzia do lodówki; śledź jest w occie, nie popsuje się, może poczekać do jutra, o ile będzie jakieś jutro, choć pewnie tak, bo zawsze było, więc co ma nie być, skoro się do niego przyzwyczaiłem - ... więc teraz może sięgnąć po wszystko, bez obawy, że straci cokolwiek z tego czego już nie ma.
Sięgam jednak po śledzia; po co czekać do jutra na to, co można mieć teraz?
Gdybym miał szczeniaka, powiedziałbym małemu pieskowi, że jutro znów będzie dzień, a on by mi uwierzył i zasnął, więc jutro musiałoby przyjść. Ale nie mam małego pieska.
Ilustracja: Insan Manzaralari, Klick!!!
Kolejny Polak zdecydował się pozostać w ojczyźnie

Mariusz Paszczyk absolwent wydziału dyrygentury chóralnej Gdańskiej Akademii Muzycznej imienia Stanisława Moniuszki, po odebraniu dyplomu ukończenia studiów postanowił zostać w ojczyźnie.
"To nie była łatwa decyzja, ale wiem, że muszę zaryzykować", zdecydowanie twierdzi Paszczyk. "Myślę, że sobie poradzę. Dobrze znam język, a po za tym mam tu na miejscu rodzinę i znajomych. Na pewno udam mi się gdzieś na początek zahaczyć, podłapać jakąś robotę w pizzerii albo na budowie. No a we wrześniu zaczną się grzyby.
Całe wiadomości - Klick!!!
Napisał:

Biegnę sobie ulicą. Och! jak biegnę. A ze mną pies. On też och! Biegniemy. Rzucam piłeczkę. Pies za nią biegnie. Och! Jak biegnie. Mówię mu:
- Aportuj, Fajfus.
A on mówi:
- Nie mam pojęcia, jakie mechanizmy behawioralne wykształcone na drodze ewolucji mojego gatunku każą mi aportować tę piłeczkę, ale będę ją aportował jak pojebany w przedni płat mózgowy.
I leci za piłeczką. I aportuje jak pojebany w przedni płat mózgowy.
A zza rogu wyjeżdża samochód. Zatrzymuje się koło mnie, otwierają się drzwi. Za kierownicą siedzi mój znajomy, poeta Andrzej Rojidowicz.
- Wsiadaj - mówi do mnie.
- OK - odpowiadam.
- A ja? - pyta mój pies, Fajfus Fajfusowicz.
- Ty też wsiadaj - mówi And.
- O Jezu, Jezu - cieszy się pies. - Szybko, szybko! Wskakuję do samochodu, będę jechał, będę jechał samochodem. Ależ tu zaraz pojadę.
Jedziemy. Szybko jedziemy. Coraz szybciej. Pytam Anda, czemu jedziemy tak szybko.
- Musimy się rozpędzić do określonej prędkości, żeby cofnąć się w czasie - odpowiada.
- Żeby co zrobić?
- Tak jest! - cieszy się mój pies. - Cofamy się, cofamy w czasie. Ależ zaraz się cofniemy, cofniemy się w czasie jak pojebani jacyś. Tak, tak, tak!
- A po co chcesz się cofnąć w czasie? - pytam Anda.
- Żeby zabić Hitlera.
- O, kurwa - cieszy się mój pies. - Zabijemy Hitlera. Ależ go zabijemy. Zajebiemy chuja. Tak, tak, tak!
And rozpędza samochód jeszcze bardziej. Przed szybą zaczyna coś błyskać, jakieś światła świecą, jakieś błyskawice trzaskają. Zatrzymujemy się. Przed maską samochodu stoi koń. Stoi i gapi się na nas.
- Gdzie my jesteśmy? - pytam Anda.
- W Wiedniu, w roku 1908.
- Och żesz Chryste, Jezusie Przenajukrzyżowańszy - cieszy się mój pies. - Jesteśmy w Wiedniu, chłopaki. W pierdolonym Wiedniu jesteśmy!
- Możesz się już zamknąć? - mówię do psa.
- Oj, dobra - odpowiada. I pluje przez okno.
Wysiadamy z samochodu. Idziemy na rynek. And wskazuje mi jakiegoś młodego mężczyznę, który siedzi przy sztalugach i maluje upasionego wąsacza w meloniku. A na kolanach wąsacza siedzi brodaty karzeł i gryzie białą kiełbasę.
- To Hitler - mówi And.
- Który? - pytam.
- Ten malarz.
- OK.
Podchodzimy do Hitlera. And wyjmuje rewolwer i strzela.
- To za Baczyńskiego - mówi And. I strzela jeszcze raz. - A to za Gajcego.
- Scheiße - mówi Hitler. I pada na bruk. - Nun ist die Kacke am Dampfen. Scheiss drauf, ich hol' die Bullen. Das pisst mich an! Du gehst mir voll auf den Sack!
- Dobra, wracamy - mówi And. I kłania się upasionemu wąsaczowi i karłowi.
- Psiakrew, kurde bela, Wilhelmie - mówi upasiony wąsacz do karła. - Ja rozumiem, że chujowy był z niego malarz, ale żeby od razu coś takiego.
- Ja także nic z tego nie rozumiem - odpowiada karzeł. - Ale zajebiście dobra ta kiełbasa.
- No dobra, rzeczywiście. Udała się w tym roku.
- Tak jak i ogórki.
- Ogórki i konfitury.
- A smalec? Smalec się udał?
- Smalec niestety nie.
- A to pech.
Klick!!!
W ARBUZOWYM CUKRZE fragment
Fotoreportaż

Gertuda Stein sportretowana przez Picassa, 1906r, obecnie w Metropolitan Museum of Art, NYC, Klick!!!
Polubiłam fotografów, jeden z nich przyszedł do mnie
i powiedział że kazano mu zrobić kilka moich zdjęć do
fotoreportażu. Fotoreportaż zdziwiłam się a co to jest,
fotoreportaż odparł to jakie cztery albo pięć zdjęć ukazujących
człowieka w akcji. A co by pan chciał
żebym robiła. No cóż zaproponował, tam leży pani walizeczka
lotnicza może by ją pani zaczęła rozpakowywać,
och odparłam ta robota należy do panny Toklas ja tego
nie potrafię, no więc powiedział tam jest telefon może by
pani do kogoś zatelefonowała, dobrze odparłam ale widzi
pan ja nigdy nie telefonuję, to też zawsze robi panna
Toklas, no to co pani proponuje zapytał, no cóż odparłam
mogłabym zdejmować albo nakładać kapelusz, albo
nakładać albo zdejmować płaszcz, lubię wodę więc mogę
wypić szklankę wody, świetnie zgodził się niech pani to
robi i podczas gdy to robiłam on mnie fotografował a nazajutrz
zobaczyłam w gazecie fotoreportaż o sobie.
Gertruda Stein „Autobiografia Każdego z nas”, tłumaczyła Mira Michałowska, Czytelnik, Warszawa 1980, strona 262 (napisane około 1936 roku)
O improwizowaniu po białych
Następnie pojechałyśmy do Cleveland i to też było
przyjemne, Cleveland było pierwszym amerykańskim
miastem które było bardzo brudne powiedziano nam
dlaczego ale już nie pamiętam, pamiętam tylko że ulice
były brudne. Nie zamieszkałyśmy w samym mieście powiedziano
nam że będzie nam lepiej w podmiejskim hotelu,wszyscy byli
sympatyczni w każdym razie jednej
osobie która powiedziała nam że marzy o jakiejś rozrywce
poradziłam żeby improwizowała na fortepianie
bo ja to bardzo lubię. Zapytała mnie jak to robię więc
wyjaśniłam jej że trzeba grać jednocześnie obiema rękami
wyłącznie na białych klawiszach, czarne klawisze
brzmią zbyt harmonijnie poza tym nie wolno brać akordów
bo akordy są zbyt nastrojowe należy więc grać wyłącznie
na białych klawiszach obiema rękami naraz przy
tym zupełnie obojętne jest co która ręka robi ale należy
stale patrzeć na klawiaturę, zobaczy pani to bardzo mila
rozrywka. Powiedziała że spróbuje, każdy to potrafi
chociaż może nie wszyscy, mnie to bardzo bawi.
A potem wsiadłyśmy do samolotu i poleciałyśmy do
Waszyngtonu to znaczy do Baltimore.(str 274 - 275)
Gorąco

Wydaje się, że ludzie zachowują się tak, jakby im się zdawało, że wybory są najważniejsze, że poza tym nie istnieje życie, nic kompletnie, tylko wybory. Tymczasem, gdy nadchodzi długo wyczekiwany łykend, przeciętny Polak rzuca wszystko i sięga po ulubioną książkę, i czyta i czyta i czyta… chociaż wie, jakie to niezdrowe, że od tego niebezpiecznie poszerzają się horyzonty.
Ilustracja: Iban Barrenetxea, Klick !!!