15 marca 2024, piątek
Redakcja komentarzy: 0

Poświęcenie




Fragment wyjęty z "Anka cześć," Ludwika Cichego

Obraz: Vicky Mount Art. Klick !!!



Anka cześć,

zastanawiałaś się kiedyś, co to jest poświęcenie?

dobry pan…
„Boże, jeszcze muszę iść z tym biednym psem na spacer. Cały dzień czekał na te swoje piętnaście minut, to cały jego świat, sens istnienia. Nie chce mi się jak cholera, ale pójdę. Chodź, ty moje biedne psisko, dostaniesz swój spacer, nie będę chujem…”

… i dobry pies
„Sama przechadzka da się jeszcze jakoś znieść; nawet jak mi rzuca tego cholernego kija do tej cholernej lodowatej rzeki z niechlorowaną wodą, ale najgorsze jest to udawanie, że mnie to rajcuje, to spacerowanie z tym biednym facetem. Jakby nic nie istniało tylko spacery, jakby se kurwa do kina nie mógł pójść, na gadu-gadu albo jakie inne pierdo włączyć.”

Łukasz Orbitowski komentarzy: 0

Tydzień z głowy (572)







16 września


Zastanawiam się kiedy zauważyłem, że moi rodzice są ludźmi.


Obracam w głowie ten kompletnie nieistotny problem od paru dni, co najmniej od piątku. Był ze mną, gdy wsiadałem do pociągu, na spotkaniach w Warszawie i Łodzi, na urodzinach mojego przyjaciela i parę godzin później, kiedy piłem tanią whisky i z wysokości ósmego piętra obserwowałem stolicę.


Problem jest ciekawy. Moment, w którym uznajemy innych ludzi za ludzi z pewnością świadczy o naszym człowieczeństwie. Z rodzicami sprawa jest jeszcze bardziej złożona. Bardzo długo uważałem, że mama i tata istnieją wyłącznie dla mnie. Może dlatego, że nie mam rodzeństwa, a nasza rodzina jest bardzo mała.


Jak sądzę, widziałem rodziców oczami Boga biskupa Berkeleya. Istnieli ponieważ mogłem na nich spoglądać. Dawali jeść, opowiadali bajki, zabierali na spacery i kupowali zabawki. Oj, zabawki to ja uwielbiałem. Rodzice istnieli dla mnie. Istnieli – bo ja istniałem. Moja dziecinna głowa nie dopuszczała myśli o jakiekolwiek, osobnej względem mnie, rodzicielskiej aktywności. Rodzice nie mieli zainteresowań, pasji ani trosk. Pracowali i jedli – bo byłem.


Kiedy to zaczęło się zmieniać? Kiedy zobaczyłem, że mama i tata to też ludzie? Mam w tym względzie wiele wątpliwości. Być może naprawdę zrozumiałem to, kiedy się rozstali. Sam rozwód przyjąłem względnie spokojnie, ale chyba właśnie wtedy zmieniłem swoje nastawienie. Rodzic rozwodzący się, rodzic który odchodzi kieruje się przecież własną, niezależną ode mnie potrzebą. Porzucony przezywa swój smutek bez względu na mnie.


W jakiś sposób, uczłowieczyłem moich rodziców gdy przestaliśmy być rodziną.



Rysunek: Andrzej Bobrowski



Całość, Klick!!!

Witold Gombrowicz (1904 - 1969) komentarzy: 0

DZIENNIK 1957-1961, fragment 14

Rysunek: Tomasz Bohajedyn



1958

VIII

 

Poniedziałek

Odwiedziłem M. w szpitalu — kona od wielu miesięcy, coraz

gruntowniej, ale, jak mówią lekarze, będzie miał konania

jeszcze na dobrych parę tygodni. Leżał bez ruchu, głowa na

poduszce, zjadany po kawałeczku przez śmierć, co dzień troszkę

bardziej umarły. Czy, i jak bardzo, cierpiał?

 

 

W pokoju było też kilku żyjących - powiedziałbym

asystentów, bo asystowali... z minami zakłopotanymi i nie

wiedzącymi co począć, oddzieleni od tego męczennika przeświadczeniem,

że nie ma rady i trzeba doczekać, aż wyciągnie

kopyta. ,,Żyje się samemu i umiera się samemu" — myśl

Paskala. Niezupełnie. Żyje się jednak w gromadzie i jeden

drugiemu dopomaga, a dopiero gdy śmierć zastuka człowiek

widzi, że jest sam... i sam na sam... jak te zwierzęta gasnące,

od których stado oddala się w noc zimową. Dlaczego śmierć

ludzka jest wciąż jeszcze, jak śmierć zwierzęca? Dlaczego agonie

nasze są tak samotne i tak prymitywne? Dlaczego nie zdołaliście

ucywilizować śmierci?

 

 

Pomyśleć, że ta rzecz przerażająca, agonia, grasuje wśród

nas równie dzika, jak za pierwszych dni stworzenia. Niczego

nie dokonano z tym w ciągu tysiącleci, nie tknięto tego dzikiego

tabu! Uprawiamy telewizję i używamy kołder elektrycznych,

ale umieramy dziko. Zdarza się, że nieśmiała strzykawka lekarza

po kryjomu skróci męki zwiększonymi dawkami morfiny.

Wstydliwy zabieg, zbyt drobny jak na olbrzymią powszechność

umierania. Domagam się Domów Śmierci, gdzie każdy miałby

do dyspozycji nowoczesne środki lekkiego zgonu. Gdzie można

by umrzeć - gładko, nie zaś rzucając się pod pociąg, lub wieszając

na klamce. Gdzie człowiek znużony, zniszczony, skończony,

mógłby oddać się przyjaznym ramionom specjalisty,

aby mu zapewniona została śmierć bez tortury i hańby.

 

 

Dlaczego nie — zapytuję — dlaczego nie? Kto wam broni

ucywilizować śmierć? Religie? Ach, ta religia... dziś zabraniająca

samobójstwa, wczoraj nie mniej gromko zakazująca środków

znieczulających... przedwczoraj zezwalająca na handel

niewolników, gnębiąca Kopernika i Galileusza... ten Kościół

potępiający z hukiem piorunowym, a wycofujący się potem

dyskretnie, po cichu... jakąż macie gwarancję, że za lat kilkadziesiąt

dzisiejsze potępienie samobójcy nie zmięknie i nie

rozejdzie się nieznacznie po kościach? A póki co mamy umierać,

jak psy, w drgawkach i rzężeniach — cierpliwie mamy

czekać, ścieląc tę drogę powolną milionami konań okropnych,

o czym pisze się w nekrologach ,,po długich i ciężkich cierpieniach"?

No nie, rachunek za te „interpretacje” św. tekstów

jest już za wysoki i za krwawy, i lepiej aby Kościół wyrzekł się

scholastyki, zbyt arbitralnie wjeżdżającej w życie. Ostatecznie,

jeśli wierzący katolicy chcą umierać ciężko — ich sprawa.

Dlaczego jednak wy, ateiści, lub ludzie tylko luźnie związani

z Kościołem, nie odważycie się na coś tak prostego, jak zorganizowanie

sobie śmierci? Co was peszy? Zrobiliście, co trzeba,

aby bez trudności przeprowadzać się z miejsca na miejsce,

gdy zmieniacie mieszkanie ale, gdy idzie o przeprowadzkę na

tamten świat, chcecie, aby to odbywało się po staremu, przedwieczną

metodą zdychania?

 

 

Jakież mroczne jest to niedołęstwo wasze! Pomyśleć, iż

każdy z was wie doskonale: nikt z jego najbliższych nie wymknie

się konaniu, chyba że spotka go nadzwyczajne szczęście

śmierci nagłej i niespodziewanej; każdy zostanie stopniowo

zniszczony, aż czasem oblicze jego stanie się nie do rozpoznania

— i wiedząc o tym, znając ten los nieunikniony, palcem

nie ruszycie aby oszczędzić sobie męki. Czegóż się obawiacie?

Że zbyt wielu ludzi umknie, jeśli zanadto uchylicie furtki?

Pozwólcie umierać tym, co śmierć wybierają. Nie zmuszajcie

nikogo do życia niewygodą zgonu — to zbyt podle.

 

 

Szantaż, zawarty w sztucznym utrudnieniu śmierci, jest

świństwem, naruszającym najcenniejszą wolność człowieczą.

Gdyż moja najwyższa wolność polega na tym, iż w każdej

sekundzie mogę postawić sobie hamletowskie pytanie ,,być,

albo nie być?" — i swobodnie na nie odpowiedzieć. To życie,

na które zostałem skazany, może mnie zdeptać i zhańbić

z okrucieństwem bestii dzikiej, ale jest we mnie jedno wspaniałe

i suwerenne urządzenie — że mogę sam siebie pozbawić

życia. Jeśli zechcę, mogę nie żyć. Nie prosiłem się na świat,

ale przynajmniej pozostaje mi prawo odejścia... i to jest fundament

mojej wolności. A także godności (bo żyć z godnością

znaczy żyć dobrowolnie). Ale fundamentalne prawo ludzkie

do śmierci, z tych co to powinny być zamieszczone w konstytucji,

uległo stopniowej a nieznacznej konfiskacie — na wszelki

wypadek urządziliście to tak, aby było jak najtrudniej... i jak

najstraszniej… aby było trudniej i straszniej, niż być powinno

przy obecnym poziomie techniki. To nie tylko wyraża waszą

ślepą afirmację życia, w skali już zupełnie zwierzęcej — to

przede wszystkim jest wyrazem niesamowitej gruboskórności

waszej, gdy idzie o ból, którego jeszcze nie doświadczacie,

o agonię, która jeszcze nie jest wasza — to ta głupia lekkomyślność,

z jaką się znosi umieranie, póki ono jest jeszcze cudzym

umieraniem. Te wszystkie względy i względziki — dogmatyczne,

nacjonalistyczne, życiowo-praktyczne — cała ta teoria,

cała ta praktyka, roztacza się jak ogon pawi... z dala od śmierci.

Jak najdalej.

 

 

Fragment pochodzi z:
Witold Gombrowicz, DZIENNIK 1957-1961, Wydawnictwo Literackie
Ilustracja: Tomasz Bohajedyn



 

Jerzy Pilch komentarzy: 0

Trzeci dziennik

16 maja 2019 roku, nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazał się najnowszy "Trzeci dziennik" Jerzego Pilcha.

Fragment pochodzi z serwisu Onet Kultura:


Nigdy nie byłem tak stary, nigdy nie byłem tak chory, nigdy nie zabierałem się do pisania z tak ściśniętym sercem i nigdy moje serce nie było tak wezbrane nadzieją. O tym, że fraza „serce wezbrane nadzieją” (i inne tego typu frazy) była mi dotąd z gruntu obca, nawet nie wspominam. Człowiek zmienia poglądy — pisarz zmienia styl. Od tygodnia siedzę w Wiśle i borykam się z tutejszymi żywiołami: majowym zimnem, psimi szczynami i matczynym niedosłuchem. Maj, początek maja, jest zimny w całej Polsce, jednakowoż w Wiśle Parteczniku szczególnie; znam to zimno i wy także je znacie. Jak idzie o psie szczyny, to owszem, kundle — zwłaszcza ten głupszy — leją gdzie popadnie. Jak idzie o niedosłuch, to przez telefon matula słyszy dobrze, jestem do telefonicznego kontaktu przyzwyczajony, dzwonię do niej z Warszawy praktycznie codziennie; teraz, jak wreszcie możemy pogawędzić face to face, jest mniej wyraźnie. Co robić? Z piętra na piętro tele­fonować? Po aparat słuchowy jeszcze raz odważnie sięgnąć? Tu sprawa nieco się komplikuje, tu działają jakieś ponadczasowe atawizmy, być może tu nieśmiertelnego argumentu genetycznego należy użyć. Matka mojej matki głucha była jak pień, gdy umarła, znaleźliśmy w szufladzie cztery kosztowne aparaty słuchowe najnowszej (ówczesnej) generacji. Babka nie używała, bo nie pasowało. Matka nie używa, bo nie pasuje. Doskonale to rozumiem. Proteza doraźnie pomaga — stan ogólny, zwłaszcza obraz ogólny, psuje. Z różnych powodów, też z takiego, że mam w tym upodobanie — chodzę o lasce. Doraźnie mi to dobrze robi, koi sponiewierany błędnik, koi skołatane nerwy — mam, poza wszystkim, jaki taki oręż w dłoni. Doraźnie mi to dobrze robi — ale stan ogólny psuje. W wizerunku zamęt wprowadza, agresywny upływ czasu sugeruje. To ja już tak stary jestem, że laski potrzebuję? I cóż z tego, że mam model najnowszej generacji, ze srebrną główką i mechanizmem odtwarzającym Postcards from Italy Bei­rutu czy Forever Haimu? Odmłodzi mnie ten zestaw? Raczej wątpię.

Dalej, Klick!!!

Dariusz Łukaszewski komentarzy: 0

Pewnego dnia (opowiadanie) cz. 1









Pewnego dnia obudziłem się i miałem 60 lat.




Wkrótce stanę się nekrologiem, który tylko na moment przykuje uwagę nielicznych.


Mogłem więcej podróżować i krócej spać, czytać szybciej, mówić w różnych językach do wielu ludzi...  zresztą nie wiem jak właściwie powinno się żyć, i co takiego dokonać, żeby, gdy przyjdzie kres, nie mieć żalu, tylko chyc do trumny, z radością spełnienia?


Włączam radio, śpiewa Bonnie Tyler: 

Był czas kiedy zakochiwałam się
Teraz się tylko rozpadam...
Wyłączam radio.


Wszyscy gdzieś wyjechali, gdzieś sobie poszli; nikt ode mnie nic nie chce, nie odpowiadam za nic. Po tym właśnie rozpoznasz starość – nikt od ciebie już nic nie chce, a jeśli, to jedynie żebyś nie wchodził w pole widzenia, nie zaśmiecał widoku. Zasilasz populację ludzi odrzuconych, nieludzi, pokrak, zgliszcz, z którymi nie ma zabawy tylko kłopot. Starcy są nieludźmi; nieludźmi są w ludzkich ciałach zużytych, złachmanionych, odstręczających, wstrętych ludzkiemu oku. Starcy pojadą do sanatorium, gdzie będą doznawać rozkoszy zabiegów rechabilitacyjnych w czarnej, wstrętnej borowinie.


Sam też wolę patrzeć na młodych niż na starych.


Młodość jest dobra, piękna, kusząca i obiecuje wszystko, a starość nie. Mimo to wszyscy wolą jednak umrzeć staro niż młodo. I są gotowi na wszystko, żeby doczłapać do tej starości.


Mnie się udało. Doczłapałem. W krainie nieludzi obudziłem się. Jestem byłym człowiekiem, zasiedlam populację wykluczonych bezpowrotnie. Osiągnąłem to, co wielu się nie udaje, powinienem wyć z zachwytu, a nie wyję. Jestem jedną wielką pretensją do świata, w dodatku nieciekawą. Coś ze mną nie tak?


Wyjdę na ulicę, zmienię obrazek przed oczami -  postanawiam - to zwolni mnie od robienia czegoklowiek. Aktywne nicnierobienie jest zdrowsze i przyjemniejsze od nicnierobienia biernego.


CDN

Ilustracja: Insan Manzaralari, Klick!!!

Dariusz Łukaszewski komentarzy: 0

Pewnego dnia (opowiadanie) cz. 2










Wychodzę na ulicę. Niewidzialny.

Patrzę na ludzi, którzy mają mnie za nic.


Jedni odziani w bogactwo, a inni nie. Jedne auta gnają w jedną stronę, inne w przeciwną; wszyscy bardzo się śpieszą, pędzą z jednego miejsca w którym się nudzą, do innego, w którym będą się nudzić. I chcą tam się znaleźć natychmiast, żeby nie tracić czasu na bzdury. Dotyczy to zwłaszcza tych, którzy uważają, że ich to nie dotyczy.


Na świecie żyją miliardy, ale wcale nie są to sami ludzie wybitni; większość to jest tło dla ludzi wybitnych. Nigdy wszystkich nie poznam. Nie dowiem się niczego o tych miliardach. Dla nich też nie będzie miało żadnego znaczenia czy jestem, czy mnie nie ma.


Dwóch typków - widać, że są uzbrojeni w młodość i niecne intencje – obserwuje mnie taksującym wzrokiem, ale szybko traci zainteresowanie; nie mam niczego, co oni chcieliby mieć. Jestem nieciekawy, choć wiem o sobie takie rzeczy, o których nie wie nikt. A nawet takie, o których nikt nie chciałby wiedzieć.


Ulica kipi zgiełkiem. Za sto lat nikt z ludzi, na których patrzę, nie będzie żył.
Mój świat przestanie istnieć. Ale teraz jeszcze wszyscy są na swoich miejscach. Dyrektor funduszu inwestycyjnego wsuwa się do auta jak do lektyki. Kierowca zamyka za nim otwarte przed chwilą drzwi. Za kwadrans dyrektor wysiądzie, wejdzie do windy, która uniesie go pod niebo na ostatnie piętro apartamentowca, gdzie w asyście oczekującej sekretarki przejdzie do gabinetu z pięknym widokiem na świat. Bezpieczny, zadowolony z siebie, spełniony zasiądzie na tronie i spędzi na nim jakiś czas. Już dawno osiągnął wysoko cenioną zdolność bycia bydlakiem od podejmowania nieludzko krzywdzących decyzji. On też nie będzie żył za sto lat. Umrze już pod koniec tego tygodnia na zawał, kopulując z tą sekretarką, która teraz wprowadza go do niebiańskiego gabinetu. Wszystkie gazety o tym napiszą i ja o tym przeczytam, jak wszyscy. Ale teraz o tym nie wie i myśli, że ma przed sobą wszystko. Wszyscy myślą, że mają przed sobą wszystko, że najlepsze musi dopiero przyjść.


Człowiek się głównie z wyglądu składa i choćby nie chciał przyjąć tego do wiadomości, to i tak zawsze jakoś wygląda. Na przykład są mężczyźni z twarzami kobiet, i zdarzają się kobiety o twarzach mężczyzn; wyprowadzaczka psów nosi twarz ruskiego ofermy. Poza tym wygląda krzepko i zdrowo. Ma w sobie dużo godności, nigdy nie patrzy ci w oczy - kiedy wzrok napotyka wzrok, ona zawsze pierwsza spuszcza swój na ziemię; nie chce żebyś rozpoznał w jej spojrzeniu, że oczekje już wyłącznie na drwiny, upokorzenia, nie chce żebyś oglądał ją w takim stanie. Woli wyglądać na taką, której tu w ogóle nie ma. Najchętniej zniknęłaby z twojego pola widzenia, ale nie może, bo wyprowadza akurat Herę, rottweilerkę żony redaktora tutejszej gazety. Za godzinę wyprowadzi cane corso italiano komendanta policji, bo ten nie może, gdyż cały dzień zajęty rozstrzyganiem przetargu na zakup najnowszego modelu pałki do bicia ludzi. I będzie już południe, a po południu ma do wyprowadzenia dogo canario księdza Arkadiusza, bo duchowny do wieczora wysłuchuje ludzi, którzy donoszą mu sami na siebie w formie spowiedzi o najgorszych rzeczach, jakie byli w stanie dokonać. Potem wyprowadzi kaukaza Nero, bo jego pan – szef sztabu wyborczego tutejszej partii - będzie głowił się nad wymyślaniem nowych obietnic wyborczych, i zejdzie mu sporo czasu, bo poprzednim razem obiecał już wszystko i teraz wymyślić coś nowego do obiecania niełatwo. Wyprowadzaczka psów nie może tak sobie zniknąć z pola widzenia, przestać istnieć, jak ja już mogę, bo zagrażałoby to istnieniu stanu rzeczy: ludzie nie mieliby komu donieść na siebie na spowiedzi, pozostaliby bez nowych obietnic wyborczych i trzeba by ich bić niemodnymi, starymi pałkami.


CDN



Ilustracja: Insan Manzaralari, Klick!!!

Dariusz Łukaszewski komentarzy: 0

Pewnego dnia (opowiadanie) cz. 3




Gdzieś w górze rozlega się narastający grzmot, samolot dogania własny huk i przelatuje nad głowami, zostawiając za sobą biały ogon. Spłoszony gawron wypuszcza z dzioba orzech, na betonowym chodniku rozbryzgują się drobiny białego, dojrzałego mózgu. Zaraz znikną, roztarte przez setki stóp, nieświadomych dramatu orzecha umierającego bezpotomnie.


W dzieciństwie chciałem fruwać, ale matka zabraniała; uznała to za zbyt niebezpieczne. Nie chodziło jej o to, że mogę spaść z wysokości, ale że będę inny od wszystkich i stanę się odmieńcem. Gnała mnie do kościoła, żebym był taki jak wszyscy. Wiara jest dobra, przekonywała, pozwala żyć szczęśliwie. I tak zacząłem żyć wśród ludzi szczęśliwych. Poznałem dobrodziejstwo spowiedzi świętej.


Ludziom się wydaje, że jak opowiedzą księdzu o tym co zrobili, to tak, jakby tego w ogóle nie zrobili. Dlatego chodzą do spowiedzi i donoszą na siebie na potęgę, opowiadają bezwstydnie o nikczemnościach, łotrostwach, okrucieństwach, których się dopuścili, i one zostają wymazane. Znów mają czyste konto, mogą iść i dalej czynić wszystko co tylko zechcą, bez hamulców i opamiętania, bo potem wymażą sobie kawałki życiorysu jak gumką na spowiedzi.

Dobrze jest wierzyć, z wiarą życie staje się wygodniejsze. Wiara zwalnia od uwierającego obowiązku przyzwoitości, od wrażliwości, empatii, ma cudowną moc rozgrzeszania ze wszystkiego. I jak tu nie wierzyć?


Dwóch nieznajomych właśnie pobiło się przed niemieckim marketem.

Bo jeden wierzył w jednego Boga, a drugi w innego Boga.
Nie oszczędzali się i bryzgała krew, gołym okiem było widać, że wiara obu musi być wielka. Nie wiadomo który Bog mocniejszy, bo ktoś zadzwonił, podjechała suka na syrenie i uciekli. Obaj przez tą samą dziurę w płocie okalającym marketowy parking.


CDN



Ilustracja: Insan Manzaralari, Klick!!!

Dariusz Łukaszewski komentarzy: 0

Pewnego dnia (opowiadanie) cz. 4





Czarny kot bawi się w słońcu ze swoim cieniem. Podbiega chłopczyk i naśladuje kota. Zwierzę czmycha w krzaki i zabiera ze sobą swój cień. Chłopiec staje i rozpłakuje się, bo jego cień nie chce się z nim bawić tylko stoi nieruchomo w miejscu razem z nim. Czy cień też płacze?


Ze sklepu wybiega mama chłopca, bierze go na ręce i patrzy na mnie podejrzliwie, złowrogo. Nawet nie próbuję tłumaczyć, co tu się wydarzyło.


Nie pada.

Nie pada na wierzących i na niewierzących równo, na niekochanych i na niekochających też, więc nie wzejdzie tęcza, i wiatr nie będzie musiał jej rozganiać, żeby nie kłuła w oczy.


Nie pada na grubych ani na chudych.

Żeby być grubym, to najpierw trzeba być chudym. Wiadomo, nie od razu Kraków zbudowano. Grubas nadchodzący z naprzeciwka nie zamierza ustąpić mi miejsca na chodniku, idzie jakbym był niewidzialny. Stuknęła mu już czterdziestka, a wciąż ma mięciutkie ciało przekarmionego jedynaka. Schodzę mu z drogi, a on przyjmuje to jako rzecz naturalną.


Nie pada, gdy potrąca mnie jakaś Patrycja z buzią o urodzie kasjerki z francuskiego supermarketu. Omija mnie nie jak osobę, ale tak, jak omija się przepełniony kosz na śmieci: pośpiesznie, w milczeniu, z obrzydzeniem.


To miasto nie będzie należało już do mnie. Gdyby płynęła przez nie rzeka, a po niej jacht pełen najczystszego towaru, to ja nie będę miał z tym nic wspólnego.

Skończył mi się popis.


Basia pojechała do Afryki z jednym panem, żeby trochę pojeździć na słoniu.



CDN



Ilustracja: Insan Manzaralari, Klick!!!

Dariusz Łukaszewski komentarzy: 0

Pewnego dnia (opowiadanie) cz. 5



Stoję na skraju parku. Kiedyś była tu gorzelnia, dochodowy interes, w którym z tanich kartofli robiono drogi spirytus dla połowy kraju. Przylegał do niej skup owoców i warzyw, gdzie można było sprzedać czarne porzeczki; czarne były najdroższe.

Dzisiaj, kiedy minęło 50 lat i przewaliło się kilkanaście rządów, czarne porzeczki są znowu w cenie i sprowadza się je z amerykańskich krajów, takie są ważne. Szkoda, że ojciec nie dożył tych czasów, umarł krótko po tym jak jego plantacja czarnych zbankrutowała. Była tu też baza, tak się mówiło na skup zwierząt. Któregoś dnia zobaczyłem tu rozprutego konia z flakmi wywalonymi na zewnątrz. Gruba okrężnica wydawała mi się ogromna, nie potrafiłem pojąć jak to wszystko mieści się w koniku stukającym kopytkami po bruku, który pokrywał ulicę kocimi łbami, zanim ustąpił czarnemu asfaltowi. Lubiliśmy zachodzić do bazy po zmroku, cała nasza gówniarzeria. Ujeżdżaliśmy byki i świnie zgromadzone tu na dzień przed śmiercią. Kiedyś byk przytrał mi nogę do ściany, nieomal miażdżąc, ale wytrzymałem, zeskoczyłem z niego w aureoli bohatera naszej bandy. Próbuję sobie odtworzyć w głowie to miejsce – gorzelnię i dwa skupy, ale nie pamiętam tamtego obrazu w całości. Udaje mi się odtworzyć tylko wąski kadr filmu, na którym pierwszy raz w życiu wyjmuję nóż w obronie przed stróżem. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że właśnie zdobywam zawód na całe życie.


Gorąco. Patrzę jak czas nieśpiesznie wędruje w upale po suchym trawniku miejskiego parku, a tłumy tu zgromadzone pracowicie wypoczywają.


Słońce w końcu zachodzi na zachodzie, wielu już kładzie się spać, bo ma jutro na szóstą, ale Patrycja nie. Uzbrojona w młodość i buzię o urodzie modnego makijażu, Patrycja wyrusza na łowy. Czy kiedy słońce znów wzejdzie na wschodzie, będzie już do kogoś należała? Czy tylko jak zawsze, umęczona zalotami spróbuje odespać i doczłapać do wieczora, by podąć kolejną próbę.


Wracam do domu.


Żyje jak pies, ten pan. Samotny jak pies, i zdechnie jak pies – powiedzieliby ludzie, gdyby akurat nie poszli sobie stąd wszyscy w jakieś lepsze miejsce, gdzie dzieją się ciekawe historie i są powody do śmiechu, a jak nie ma to pośmieją się bez powodu, żeby więcej wesołości było na świecie, i dla zdrowia pośmieją się własnego, które złoży się na ogólny przyrost zdrowia, który sprzyja odkrywaniu nowych powodów do śmiechu.

Basia pojechała do Afryki z jednym panem, żeby trochę pojeździć na słoniu. Niestety, byłem nieciekawy, nie wyglądałem jak słoń.


Obudził się pewnego dnia i miał 60 lat -myślę biorąc z lodówki kompot z mirabelek. Widział już wszystko, co było i co będzie – gryzę kawał wołowiny obłożony kiszonym ogórkiem. Rozważam możliwość zjedzenia śledzia, ale potrzeba śledzia okazuje się tak nikła, że bez trudu udaje mi się ją zwalczyć.

Dawno strcił wszystko to, co chciał mieć... – odkładam śledzia do lodówki; śledź jest w occie, nie popsuje się, może poczekać do jutra, o ile będzie jakieś jutro, choć pewnie tak, bo zawsze było, więc co ma nie być, skoro się do niego przyzwyczaiłem - ... więc teraz może sięgnąć po wszystko, bez obawy, że straci cokolwiek z tego czego już nie ma.
Sięgam jednak po śledzia; po co czekać do jutra na to, co można mieć teraz?


Gdybym miał szczeniaka, powiedziałbym małemu pieskowi, że jutro znów będzie dzień, a on by mi uwierzył i zasnął, więc jutro musiałoby przyjść. Ale nie mam małego pieska.



Ilustracja: Insan Manzaralari, Klick!!!

Jaś Mc Gregor komentarzy: 0

Polska złota jesień

Karol Mroziński komentarzy: 0

Napisał:






Biegnę sobie ulicą. Och! jak biegnę. A ze mną pies. On też och! Biegniemy. Rzucam piłeczkę. Pies za nią biegnie. Och! Jak biegnie. Mówię mu:

- Aportuj, Fajfus.


A on mówi:

- Nie mam pojęcia, jakie mechanizmy behawioralne wykształcone na drodze ewolucji mojego gatunku każą mi aportować tę piłeczkę, ale będę ją aportował jak pojebany w przedni płat mózgowy.
I leci za piłeczką. I aportuje jak pojebany w przedni płat mózgowy.


A zza rogu wyjeżdża samochód. Zatrzymuje się koło mnie, otwierają się drzwi. Za kierownicą siedzi mój znajomy, poeta Andrzej Rojidowicz.
- Wsiadaj - mówi do mnie.
- OK - odpowiadam.
- A ja? - pyta mój pies, Fajfus Fajfusowicz.
- Ty też wsiadaj - mówi And.
- O Jezu, Jezu - cieszy się pies. - Szybko, szybko! Wskakuję do samochodu, będę jechał, będę jechał samochodem. Ależ tu zaraz pojadę.


Jedziemy. Szybko jedziemy. Coraz szybciej. Pytam Anda, czemu jedziemy tak szybko.
- Musimy się rozpędzić do określonej prędkości, żeby cofnąć się w czasie - odpowiada.
- Żeby co zrobić?
- Tak jest! - cieszy się mój pies. - Cofamy się, cofamy w czasie. Ależ zaraz się cofniemy, cofniemy się w czasie jak pojebani jacyś. Tak, tak, tak!
- A po co chcesz się cofnąć w czasie? - pytam Anda.
- Żeby zabić Hitlera.
- O, kurwa - cieszy się mój pies. - Zabijemy Hitlera. Ależ go zabijemy. Zajebiemy chuja. Tak, tak, tak!


And rozpędza samochód jeszcze bardziej. Przed szybą zaczyna coś błyskać, jakieś światła świecą, jakieś błyskawice trzaskają. Zatrzymujemy się. Przed maską samochodu stoi koń. Stoi i gapi się na nas.
- Gdzie my jesteśmy? - pytam Anda.
- W Wiedniu, w roku 1908.
- Och żesz Chryste, Jezusie Przenajukrzyżowańszy - cieszy się mój pies. - Jesteśmy w Wiedniu, chłopaki. W pierdolonym Wiedniu jesteśmy!
- Możesz się już zamknąć? - mówię do psa.
- Oj, dobra - odpowiada. I pluje przez okno.


Wysiadamy z samochodu. Idziemy na rynek. And wskazuje mi jakiegoś młodego mężczyznę, który siedzi przy sztalugach i maluje upasionego wąsacza w meloniku. A na kolanach wąsacza siedzi brodaty karzeł i gryzie białą kiełbasę.
- To Hitler - mówi And.
- Który? - pytam.
- Ten malarz.
- OK.

Podchodzimy do Hitlera. And wyjmuje rewolwer i strzela.
- To za Baczyńskiego - mówi And. I strzela jeszcze raz. - A to za Gajcego.
- Scheiße - mówi Hitler. I pada na bruk. - Nun ist die Kacke am Dampfen. Scheiss drauf, ich hol' die Bullen. Das pisst mich an! Du gehst mir voll auf den Sack!
- Dobra, wracamy - mówi And. I kłania się upasionemu wąsaczowi i karłowi.


- Psiakrew, kurde bela, Wilhelmie - mówi upasiony wąsacz do karła. - Ja rozumiem, że chujowy był z niego malarz, ale żeby od razu coś takiego.
- Ja także nic z tego nie rozumiem - odpowiada karzeł. - Ale zajebiście dobra ta kiełbasa.
- No dobra, rzeczywiście. Udała się w tym roku.
- Tak jak i ogórki.
- Ogórki i konfitury.
- A smalec? Smalec się udał?
- Smalec niestety nie.
- A to pech.

Klick!!!