Czytelnia człowieka dla ludzi
Bies głodu

e-radar.pl
Bies Głodu
Tanja Maljarczuk
fot. Maksym Liukov
Przełożyła Anna Łazar
Boli mnie gardło. Nie mogę dużo mówić. Poza tym, jeśli mogę być szczera, nie
mam zbyt wiele do powiedzenia. Sporo myślę, ale jakoś brakuje mi swoich
własnych myśli. Nie potrafię ocenić, ani tego, co się dzieje ze mną, ani z
ludźmi, których znam. Wiem tylko jedno: jestem bardzo sentymentalna. Nie
gniewajcie się, że tak często płaczę. To normalne. Mogę płakać nawet więcej.
Normalnie, kiedy słyszę smutne historie, to łzy mi same z oczu ciekną. Mogę
płakać cały dzień i jedną noc, już sprawdzałam. Kiedy płaczę, czuję po prostu,
że jestem szczęśliwa. Taka jakaś oczyszczona.
Najbardziej lubię słuchać historii o miłości. Sentymentalnych historii.
Kiedy oboje się kochają, ale coś przeszkadza im być razem. I uwielbiam, kiedy
ta dwójka zakochanych przez całe życie mieszka osobno i umiera osobno, ale
zawsze o sobie pamięta i ma innych mężów i żony, ale nigdy nie zapominają o tej
największej miłości swojego życia. A kiedy on na przykład umiera na rękach
innej kobiety (która być może także go kocha), to ta druga stoi w oknie, a
potem na cmentarzu, ale nie razem ze wszystkimi, tylko obok, tylko po to, żeby
zobaczyć go po raz ostatni - o spójrzcie, już płaczę, ale to normalne, proszę
nie zwracajcie na mnie uwagi.
Bardziej poruszają mnie cudze historie miłosne, niż moje własne. Nikogo,
bowiem nie kochałam tak mocno. Może jeszcze pokocham, nie wiem. Ale własne
historie nie są aż tak poruszające. Nie wiem, dlaczego. Pewnie zależy to od
tego, jak ją się opowie. Można opowiedzieć tak, że wszyscy wokół będą płakać,
albo ryczeć ze śmiechu. Tę samą historię.
Moja babcia zawsze tak opowiadała mi historie, że płakałam. I ona płakała. Obie
płakałyśmy. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, jak przyjemnie jest płakać nad
historią.
Babcia miała prawdziwy talent do opowiadania. Pewnie celowo doświadczała na
własnej skórze różnych okropności, żeby mieć potem materiał do opowiadania, I
doskonale pamiętała szczegóły. Płakałam właśnie nad tymi szczegółami. Babcia
pytała mnie:
— Czy ty wiesz, cóż to takiego wierzbowa kasza?
— Nie wiem. Co to takiego?
— To wtedy, kiedy bija cię takimi cieniutkimi wierzbowymi gałązkami. Bili mnie
tylko raz, ale zapamiętałam smak wierzbowej kaszy na całe życie.
— No to jaki ma smak?
— Słony. I nieco gorzki. Dlatego, że wierzba sama w sobie jest gorzka, jeśli ją
się poliże.
Babcia miała doglądać maleńkiego dziecka swojej macochy i to dziecko upadło
z pieca na podłogę. Babcia uciekła do lasu, ponieważ bała się, że macocha
sprawi jej lanie. Macocha biła zawsze bardzo boleśnie. Babcia zostawiła dziecko
na podłodze, a sama uciekła. Myślała, że dziecko umarło od uderzenia
spowodowanego upadkiem. Ale nie, z dzieckiem nic złego się nie stało. Zarówno u
dzieci, jak i u pijanych bardzo trudno jest spowodować śmierć: są nadzwyczajnie
żywotni. Tak jak koty. Babcia siedziała do wieczora w lesie nieopodal
ojcowskiej chaty. Widziała, co się dzieje w środku, miała bowiem świetne
stanowisko obserwacyjne w krzakach. Macocha zaś wiedziała, gdzie się babcia schowała.
Kiedy zaczęło się ściemniać, macocha wyszła na podwórko i krzyknęła:
— Chodź do domu! Nie będę cię bić! Chodź do domu! Już późno. Nic nie jadłaś
cały dzień! Chodź dziecko, dam ci jeść takiej dobrej wierzbowej kaszy! No
chodź, nie bój się!
I babcia uwierzyła. Wyszła zza krzaków do macochy, bo była bardzo głodna.
Babcia zawsze była głodna, kiedy była mała, a potem aż do starości też zawsze
była głodna. Wyszła do macochy i powiedziała:
— I gdzie ta kasza?
— Chodź do domu, kasza jest w domu.
Babcia weszła do chaty, a macocha już przygotowała wierzbowe gałązki.
Złapała babcię za rękę i zaczęła bić ją nimi po nogach, po grzbiecie, po rękach
i po tyłku. Po twarzy. Krzyczała:
— Ty małe ścierwo! Chciałoś zabić moje dziecko, tak? Specjalnie zepchnęłaś
je z pieca?!
Biła tak długo, aż póki nie przyszedł z pracy babci tato. Odciągnął macochę
od babci, ale babcia ani nie mogła się już ruszać, ani nawet nic powiedzieć.
Cała była we krwi. Potem tato bił macochę, ale nie wierzbowymi gałązkami, a
pięścią.
Macocha bardzo nie lubiła babci. Dawała jej do jedzenia barszcz z mydłem, a
kiedyś nawet z trutką na szczury. I to wszystko prawda, nie kłamię, czyściutka
prawda. Chociaż trudno uwierzyć, bywa i tak.
Kiedy babcia miała sześć lat, uciekła z domu i trafiła do internatu.
Kiedy miała lat siedem - uciekła z internatu, bała się, że umrze tam z
głodu. W internacie poznała nowy przepis na zupę: woda i dwa ziarnka fasoli.
W wieku ośmiu lat babcia mieszkała na bazarze w Nowhorodzie Wołyńskim i
jadła pestki ze śliwek.
Potem pasała cielęta w kołchozie, następnie krowy, a potem prowadziła całe
gospodarstwo jakiegoś mężczyzny, który obiecał jej za rok pracy ciepłą odzież
na zimę. Potem babcia zarobiła za dwa lata służby młodą jałówkę. Wzięła jałówkę
na postronek, pożegnała się z gospodarzami i poszła do miasta Żytomierza.
Jałówka zdechła w ciągu tygodnia. Babcia musiała ja dobić. Wymieniła mięso
jałówki na dwa żołnierskie buty. Oba na lewą nogę.
Teraz referuję całość bardzo krótko, ale babcia potrzebowała dziesięciu lat,
żeby mi to wszystko opowiedzieć. Przez dziesięć lat babcia opowiadała mi te
historie z najdrobniejszymi szczegółami. Znam jej życie na pamięć. Może,
dlatego nie zwracam uwagi na swoje. Czasami wydaje mi się, że żyję nie sama dla
siebie, tylko dla swojej babci, żeby miała komu to wszystko opowiedzieć i
potem, żeby ktoś opowiedział to wszystko innym. Babcia bardzo wobec mnie
zawiniła. Pozbawiła mnie chęci do przeżywania własnych historii, nie pozwoliła
mi podjąć próby stworzenia niezależnej osobowości, czy jakoś tak.
A najgorsze jest to, że babcia nigdy nikogo nie kochała. Może dlatego, że całe
życie była głodna. Ale to nikogo. W ogóle. Ani mężczyzn, ani własnych dzieci,
ani nawet mnie, chociaż zawsze grzecznie jej słuchałam. Nikogo. Siebie też nie.
Teraz myślę, że od dzieciństwa wcielił się w nią w bies głodu. Nie wiem, czy
cos takiego w ogóle istnieje, ale tak właśnie myślę.
Kiedy trafiało się tak, że w domu nie było nic do jedzenia, babcia stawała
się szalona. Mogła mnie nawet uderzyć. Jej oczy robiły się szalone, okrutne i
obce. Mogłaby pewnie przegryźć komuś gardło za kawałek chleba. Dokładnie
zmiatała okruszki ze stołu i zmuszała mnie potem, żebym je zjadała. Gotowała
zawsze bardzo dużo i bardzo tłusto. Tłuszcz pływał w garnkach grubą warstwą,
tak, że aż nie mogłam się na to patrzeć. W komorze trzymała smalec w
półlitrowych słoikach. Owych słoików miała nieskończoną ilość. I fasoli też
miała nieskończoną ilość. Była zgromadzona na strychu. Pochodziła z różnych
okresów. Niektóre fasole były nawet starsze ode mnie.
Babcinym życiem kierował strach przed głodem. Kiedy raptem pewnego lata
długo padały deszcze, babcia siedziała w przydomowym warzywniaku i lamentowała,
co się teraz stanie z kartoflami, i z fasolą, i z burakami, i z kukurydzą, o
boże, co teraz będzie?! Umrzemy wszyscy z głodu!
Pewnego razu, dobrze to pamiętam, babciny bies głodu, wcielił się we mnie.
Nigdy szczególnie nie zachwycałam się jedzeniem. Jadłam to, co było, czasami
mogłam jeść mało, czasem dużo, bez szczególnej namiętności. I wtedy coś się
stało. Długo spałam, aż do południa, miałam jakieś straszne niespokojne sny, z
których ciężko jest się wybudzić. A kiedy już się obudziłam, to nie mogłam
wstać z łóżka i dojść do letniej kuchni, gdzie babcia gotowała barszcz. Bardzo
smaczny barszcz. Nawet teraz czuję zapach tego gorącego barszczu. Ale nie
mogłam iść. Byłam tak niesamowicie głodna, że nie mogłam iść. W brzuchu
otworzyła mi się ogromna boląca jama, otchłań, w którą się zapadałam. Mój
brzuch zamienił się we mnie, to znaczy ja stałam się swoim brzuchem. Byłam taka
głodna, że mogłam zjeść obrus ze stołu obok łóżka, sznurówki do butów. Nigdy
przed tym, ani po tym nie zdążyło mi się nic podobnego. Doszłam do letniej
kuchni jak zombi, trzymając się poręczy zagrody. Nie przywitałam się z babcią.
Po prostu siadłam za stołem, a ona wszystkiego się domyśliła. Od razu dała mi
miskę barszczu i patrzyła, jak żrę. Bo żarłam, a nie jadłam. Babcia patrzyła na
mnie i cieszyła się. Tak, jakbym stała się taka jak ona, jakbym stała się jej
spadkobierczynią, wspólnym dzieckiem jej i biesa głodu. Babcia nawet nie
musiała przypominać mi o zmiataniu ze stołu okruszków chleba, sama to zrobiłam.
I wrzuciłam okruszki do ust.
Babcia niczego innego się nie bała. Zupełnie niczego. Nie wiedziała, co to
sentymenty. Kiedy opowiadała, jak była głodna, mogła zapłakać, ale nie dlatego,
że było jej siebie żal, dlatego, że władał nią bies głodu. Pewnie, dlatego
jestem taka sentymentalna. Za nas obie.
Kiedy umarł mój dziadek, babcia położyła mnie spać na jego łóżku. I zawsze,
kiedy u niej mieszkałam, spałam w jego łóżku. W tym łóżku, w którym umarł
dziadek. Ale babcia wcale się tym nie przejmowała. Czasami mówiłam, że ciężko
mi się śpi na tym łóżku, że śnią mi się koszmary, że się boję, ale takie moje
gadanie tylko babcię denerwowało. Nie rozumiała mnie, więc dalej posłusznie
śniłam swoje koszmary.
Dopiero, kiedy miałam 12 lat, uświadomiłam sobie, że trzeba uciekać od
babci, jak można najdalej i to jak najszybciej.
Zbierałyśmy razem fasolę w ogrodzie. Był ciepły sierpniowy dzień Babcia
opowiadała mi jakąś kolejną historię, a ja zbierałam fasolę i składałam je na
sterty i przenosiłam w płachcie na podwórze. Nie wiem, jak do tego doszło, że
babcia się przyznała. Nie pamiętam. Możliwe, że coś powiedziałam o życiu
pozagrobowym, coś o raju i o piekle, o duszy, bo lubiłam wtedy mówić takie
rzeczy. A tu babcia raptem:
— A ja nie wierzę w duszę! Nie wierzę w nic. Człowiek umiera, kosteczki
gniją i już. Wszystko. Koniec, kropka. Nic już potem nie ma.
— Babciu, — powiedziałam, — ale to straszne tak myśleć. Nie boisz się, że
umrzesz i twoje kości zgniją i już?
— A czego tu się bać? Tak ma być.
— To po co w ogóle żyć, jeśli później nic już nie ma?
— No jak to nic?! Popatrz, ty jesteś! Ty będziesz pamiętać o moim życiu,
wszystko ci opowiedziałam. To jest nieśmiertelność.
Wtedy zrozumiałam, że trzeba uciekać. Rzuciłam fasolę i pobiegłam. Uciekałam od
babci i jej życia do swojego własnego. Nie chcę być jej nieśmiertelnością! Chce
mieć swoje! To nie uczciwe! Też mam prawo do własnego życia i własnej
nieśmiertelności! Nie chcę być ofiarą jej niewiary! Tak myślałam, uciekając.
Teraz mam 30 lat. Babcia dawno już umarła. Nie pojechałam nawet na jej
pogrzeb. Ale i tak nie udało mi się uratować. Na pewno uciekłam za późno. Nie
mam własnych historii tylko jej. I opowiadam innym ludziom jej historie.
Mimowolnie. Nie chcąc. Coś we mnie siedzi i nieustannie podjudza do opowiadania
innym ludziom jej historii. I kiedy opowiadam, czuję się szczęśliwa, i płaczę,
i jestem szczęśliwa. Dlatego proszę was, posłuchajcie mnie jeszcze! Jeszcze
trochę! Nie idźcie sobie. Posłuchajcie jeszcze chwilę! Podczas wojny babcia
pracowała w kuchni przy wojskowym szpitalu i jakoś tak myjąc ogromny kocioł,
zasnęła w nim....
TANJA MALJARCZUK (1983, Ukraina) - ukończyła filologię ukraińską na Państwowym Uniwersytecie Podkarpackim w Iwano-Frankiwsku, obecnie pracuje jako dziennikarka telewizji Kanał 5. Jej teksty ukazywały się na Ukrainie w kultowych czasopismach literackich "Четвер", "Березіль" oraz w czasopiśmie "Критика". Mieszka w Kijowie. Stypendystka programu Homines Ubrani w 2006 roku.
Bibliografia
• Ендшпіль Адольфо, або Троянда для Лізи (Лілея-НВ, Iwano-Frankiwsk 2004)
• Згори вниз. Книга страхів (Фоліо, Charków 2006)
• Як я стала святою (Фоліо, Charków 2006)
• Говорити (Фоліо, Charków 2007)
• Звірослов (Фоліо, Charków 2009)
• Божественна комедія (Фоліо, Charków 2009)
Komentarze:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.