Grochów Andrzeja Stasiuka

Andrzej Stasiuk „Grochów"
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2012
Książka ma twardą i laminowaną okładkę przyjemną w dotyku, i składa się z około 90-ciu stron na papierze Alto 80 g. Kosztuje 31 pięćdziesiąt. Ktoś powie: drogo! - Drogo?! - zdiwi się ktoś inny. - Przecież to wypada tylko 35 groszy (mniej niż jeden papieros) za stronę, na której Stasiuk daje dużo gęstych zdań dojrzałego pisarza, takich jak te tutaj, z tytułowego Grochowa, spisane pod wpływem kremacji zwłok przyjaciela:
Str. 46 - 48
Kiedy wsuwali cię do pieca, wiedziałem już, że będę
chciał to wszystko opisać. Ponieważ nie mogłem zrobić
nic innego. Ten piec, to wnętrze, ten wózek przypominały
fabrykę naszych ojców. I potem naszą. To
wszystko działo się za szybą ale czułem zapach rozgrzanych
stalowych strużyn, zapach iskier tryskających
spod korundowych tarcz, zapach oleju, woń
tych wszystkich wydziałów, kuźni, hartowni, tłoczni.
Chociaż wszystko działo się za szybą. Gdy ruszyły
dmuchawy, które miały rozpalić płomień do tysiąca
stopni, zrobiło się jak w hucie. Nawet zielone kafle
na ścianach przypominały szatnię z tymi okropnymi
metalowymi szafkami, w których robocze ubrania zawsze
przechodziły oleistą wilgocią. Nie znosiłem tego
momentu, gdy tuż przed szóstą trzeba było się przebierać
w granatowy drelich. Był ciężki od fabrycznego
powietrza. Ciężki i zimny. Prawie jak z metalu.
Właściwie to nie ubierałem się w niego, tylko wsuwałem
z odrazą. Musiały minąć minuty, nim przeszedł
ciepłem ciała. Tłustawy dotyk wnętrza kieszeni. Opiłki
metalu. Teraz przypominam sobie, że materiał nie
był granatowy, ale szary. Szary jak to wszystko wokół,
z zielonkawymi korpusami radzieckich maszyn,
zasmolonym szkłem okien i podłogą z drewnianej
kostki, czarnej od smaru i brudu. Niezależnie od pory
dnia i roku te wszystkie hale, te wydziały wypełniał
zimowy świt. Nawet gdy było gorąco. Na przykład
w kuźni obok elektrycznych pieców. Albo w hartowni,
gdzie jasnopomarańczowy metal zanurzał się w olejowej
kąpieli. Tam też zalegało zimne, szare światło.
To było życie naszych ojców. A my mieliśmy je powtórzyć,
ponieważ czekało na nas już gotowe i nic innego
nie trzeba było robić. Z przystanku, rano, z tłumem
mężczyzn przez główną bramę wchodziłem do fabryki
jak do wnętrza własnego losu. Tak to można ująć,
chociaż wtedy ani ty, ani ja nie wiedzieliśmy, co to
los. Simple twist of fate... Ale dotyk drelichu był jak
dotyk wnętrza cudzej, zimnej skory. Mężczyźni na
Makowskiej przypominali naszych ojców, ale nigdy
nie przyszło nam do głowy, by zasiąść obok nich. Szliśmy
dalej, poza zasięg ich wzroku. Przez torowiska,
zagajniki, przez kolejne nasypy, by patrzeć na pociągi
odjeżdżające w głąb pejzażu, na Wschodni, na Centralny
albo do Władywostoku. Ponieważ od początku
było postanowione, że zdradzimy swoich ojców. Ponieważ
chcieliśmy odejść jak najdalej. Ponieważ nie
chcieliśmy wstawać przed świtem. Ponieważ wydawało
nam się, że tak wygląda wolność. Ponieważ byliśmy
zdrajcami.
Komentarze:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.