25 kwietnia 2024, czwartek

Czytelnia człowieka dla ludzi

Max Frisch

Ingeborg Bachmann według Maxa Frischa






MONTAUK
fragmenty, Klick !!!


 

 

 

 

 

 

 

Max Frisch

MONTAUK

 

Tłumaczenie: Stanisław Kołodziejczyk

(fragmety  za "Literaturą na świecie" nr 12 z 1976 roku)

 

 

 

 

Max i Ingeborg, rok 1959 i jego okolice

 

 

 

 

 

DOBRY BÓG Z MANHATTANU                                  .           

 

Miałem coś do załatwienia u Sendera w Hamburgu i kazałem sobie puścić taśmę ze słuchowiskiem, potem napisałem list do młodej poetki, której osobiście nie znałem: jak to dobrze, jakie to ważne, że wypowiada się także druga strona, kobieta. Wiedziałem, że nasłuchała się dosyć pochwał, i to wielkich pochwał, a mimo to musiałem do niej napisać. Chciałem jej powiedzieć: potrzebujemy obrazu mężczyzny widzianego oczami kobiety, obrazu kobiety, tak jak ona sama się widzi. Jej  listowna odpowiedź zaskoczyła mnie: że jedzie do Paryża i wraca przez Zurych, ma jednak tylko cztery czy pięć dni czasu. Co właściwie, pisząc to, miała na myśli? Potem się nie zjawiła. Nie miałem jej adresu w Monachium ani w Paryżu. Napisałem na adres wydawnictwa. Później, kiedy byłem w Paryżu, dowiedziała się o tym z gazety i odnalazła mnie w hotelu, gdzie mieszkałem, HOTEL DU LOUVRE.  Przyszła,  aby  obejrzeć przedstawienie mojej sztuki, w THEATRE DE NATIONS, ubrana do loży. Byłem uszczęśliwiony, popijając z nią przed teatrem pernod w kawiarni, i powiedziałem PANI NIE MUSI TEGO OGLĄDAĆ. Puściła to mimo uszu, zajęta swoją torebką i zdenerwowana, bo nie mogła czegoś znaleźć. Nie miałem loży, tylko dwa miejsca na balkonie. Dlaczego powiedziałem? Czekali na mnie aktorzy, moja pierwsza   paryska premiera, przedstawienie uważałem za bardzo dobre, moją sztukę za niezłą, ale w odpowiednim momencie powiedziałem po raz drugi: INGEBORG BACHMANN, PANI NAPRAWDĘ NIE MUSI TEGO OGLĄDAĆ. Zamiast do teatru poszliśmy po raz pierwszy razem na kolację. Nic nie wiedziałem o jej życiu, nie znałem nawet żadnych plotek. MA PANI DZIECKO? zapytałem na wstępie, a ona ucieszyła się, była zdziwiona i uszczęśliwiona, że ktoś tak zupełnie nic o niej nie wie.

 

 

W  TYCH DNIACH  NIE  BOLI  MNIE,  ŻE MOGĘ  ZAPOMNIEĆ  I  ŻE

MUSZĘ  WSPOMINAĆ.

 

 

O szarym świcie przed laty idę nadbrzeżną ulicą, kiedy ona jeszcze śpi; nie boso, ale i w płóciennych pantoflach nogi zaczynają piec. Pilno mi i idę szybko. Nie patrzę. Mimo to widzę w zatoce zakotwiczone rzędem statki przeznaczone na złom, łodzie rybackie w szarości poranka. Najpierw poszedłem tylko pod dom i usiadłem na molo, od czasu do czasu zerkając ku domowi. Miałem nadzieję, że mnie szuka? Kiedy się śpi, jedna godzina jest niczym; dla czuwającego to długo. Potem zacząłem spacerować, żeby się rozgrzać. Nagle pojawiło się znudzenie. W miejscu, gdzie wąska nadbrzeżna ulica obiega skałę, skąd po raz ostatni można jeszcze zobaczyć mały port, dom, w którym ona śpi, mały taras na najwyższym piętrze, jeszcze raz usiadłem na murze, ramiona daleko od siebie, dłonie oparte na płask o chropawą powierzchnię, zwieszone stopy w płóciennych pantoflach. Pocieram mur dłońmi i odchodzę, zanim zrobi się dzień. Jak ktoś, kto ma zanieść wiadomość, pilną wiadomość, odchodzę. LA SPEZIA; nie idę dalej. Za wcześnie, żeby dostać kawę. Wszyscy jeszcze śpią, nie ma żywego ducha, wszystkie żaluzje opuszczone. Nie roz­kładają jeszcze nawet codziennego targowiska. Nie jeżdżą autobusy: można iść środkiem jezdni. Rad je­stem, że się trzęsę na ulicznej ławce, żadne myślenie nie pomaga, nie wiem, po jakiej stronie jest przyszłość. Potem na dworcu studiuję rozkład jazdy, bez okularów, i sprawdzam w kieszeni od spodni, ile mam pieniędzy. Dalej od niej czy do niej? Przy niej jest tylko ona, przy niej zaczynają się urojenia. Tyle już wiedziałem. Jeszcze wydaje mi się, że trzeba to rozstrzygnąć, tak jak się podrzuca monetę: orzeł czy reszka? Ale już zdecydowałem. Tylko dla kpiny na­prawdę rzucam monetę, 100 lirów, podnoszę z zie­mi nie patrząc, czy orzeł czy reszka; czekam tylko jeszcze, żeby można się w tym mieście napić kawy: LA SPEZIA... Dokładnie o tej samej szarej godzinie świtu przed dwoma miesiącami: PARYŻ, pierwsze pocałunki na miejskiej ławce, potem w Halach, gdzie dają pierwszą kawę: przy stoliku obok rzeźnik w za­krwawionym fartuchu, to zbyt prostackie ostrzeżenie. Jej jazda do Zurychu. Wzburzona na dworcu; jej bagaż, jej parasolka, jej torby. Tydzień w Zurychu jako para zakochanych i jasno uświadomione pierw­sze rozstanie. To się zdarza rzeczywiście: że włosy stają dęba. Widziałem to u niej. Jasne uświadomie­nie sobie, że nie da się żyć dłużej niż cztery tygodnie. Moja jazda do Neapolu. Ona na dworcu; jej silne ramiona. Co z nami? W końcu to sprawa przypadku, gdzie znajdziemy lokum; znowu zbyt prostacko: POR­TO VENERE, gdzie dojechaliśmy taksówką, jakby­śmy uciekali... Potem, zanim wstałem, wysypałem piasek z pantofli i monetę wydaję na kawę. Żyjemy ze sobą siedem miesięcy, potem choruję (hepatitis). Mam czterdzieści osiem lat i nigdy jeszcze nie leża­łem w szpitalu, delektuję się przyjęciem, wszystko na biało i obsługa. Ale potem lęk, że stracę pamięć. Pierwszy raz ten lęk. W nocy zdanie, które muszę jej powiedzieć: Zdanie. Wydaje mi się słuszne i dlate­go jest ważne, żebym, nie mogąc notować, nauczył się tego zdania na pamięć. Rano codzienna kroplówka do prawego ramienia, ta kapanina z zawieszonego nade mną słoika trwa trzy albo cztery godziny. Że­by mi nie uciekło, powtarzam moje nocne zdanie co kwadrans; nie mogąc za każdym razem pomyśleć, co ono znaczy. Garść słów. Zwłaszcza po wizycie ordy­natora, po wysłuchaniu innych słów, pilno mi tę garść słów znowu zestawić. Kroplówka osłabia, ale nie tyl­ko to; także gorzej się widzi. Muszę jednak zanotować to zdanie, zanim zapadnę w sen. Pod wieczór czło­wiek jest rozbudzony; odczytuję zdanie, które nie jest żadnym zdaniem: nie można znaleźć podmiotu, na próżno zgaduję, w ogóle brak czasownika. Boję się. Przychodzi z wizytą, a ja nie mogę jej tego powiedzieć. Czy słyszę? Nie dostrzegam, że ma dzi­siaj na sobie nową suknię, letnią. Jest rozczarowana; cały dzień biegała po Zurychu, żeby zrobić mi przy­jemność nową suknią. Poza tym kupiła mi kwiaty, ostróżki, bo lubię ostróżki; stoją w mieszkaniu, mówi, trzy bukiety. Nie rozumiem tego wszystkiego. Odpra­wiam ją. Jestem żółciejszy od prawdziwego Chińczy­ka i zlecam kupno dwóch volkswagenów, jednego dla niej i jednego dla mnie, jeśli wyjdę z tego szpitala. Na szczęście ktoś tu jest przejazdem i będzie je mógł zabrać do Rzymu. Nie byle kto: Hans Magnus. Wy­słałem ją, latem 1959, i wkrótce potem wyzdrowieję. Już znowu mogę chodzić: pół godziny do siarczanego źródła i pół godziny z powrotem, potem więcej. Pa­mięć także powróciła, a więc ona w Rzymie. Kiedy już mogę chodzić cztery do pięciu godzin dziennie, zdaję sobie sprawę, że nie chcę żyć bez niej. ROMA NON RISPONDE, nie mogę pojąć, że przez całą noc nie mogę się do niej dodzwonić, za dnia także nie, ROMA NON RISPONDE, mogę sobie pomyśleć różne rzeczy, a wszystko jest mi zupełnie obojętne; co mnie wykańcza, to ten dzwonek, dopóki znowu nie odezwie się głos: ROMA NON RISPONDE. Przyno­szę koc, bo raz po razu zasypiam obok aparatu, i nastawiam budzik, by co godzinę dzwonić. Wyprawił ją człowiek chory, ja wiem; lekarz pozwolił mi się ubrać i na parę minut wyjść na ulicę, żeby obojgu pomachać przy odjeździe. Czy nie dostała moich li­stów? Nie jestem już żółty: pragnę jej. ROMA NON RISPONDE, ROMA NON RISPONDE. Naraz słyszę jednak jej głos; w parę dni później spotykamy się na granicy włosko-szwajcarskiej i w dwóch volkswagenach jedziemy do Zurychu. Mówi, co było w Rzy­mie. W Zurychu próba z dwoma mieszkaniami; mieszka w domu, w którym Gotfryd Keller mieszkał ja­ko pisarz kantonalny, z drzwiami wykładanymi  orzechem, z mosiężnymi okuciami. Czego się spodzie­wam? — w Sienie, jesienią 1959, stoję przed pocztą jak obudzony lunatyk, przez chwilę niezdolny przejść przez   nasłoneczniony plac: list   wysłany, ekspres, gruby  list. Zaproponowałem jej małżeństwo. Tak. Nie wyobrażam sobie jej odpowiedzi. Nie. Przyjaciel, który czekał na mnie w pobliskim barze, widzi, że jestem dosyć wzburzony, i nie wie dlaczego. Kiedy najwcześniej mogę spodziewać się od niej odpowie­dzi? Tej jesieni nie wolno mi pić, nawet kawy; tak trzeźwo zaproponowałem jej to małżeństwo. W Asy­żu idę najpierw na pocztę, potem do katedry, gdzie właśnie odbywa się ślub, katolicki; we Florencji - znowu na pocztę, zanim z przyjacielem znajduję ho­tel. Czy mam się zebrać na odwagę i zatelefonować? Mój list, który w tej chwili jeszcze najdokładniej pa­miętam, doszedł, dowiaduję się tego od niej dopiero przy naszym spotkaniu w Zurychu. Jak ja właści­wie, w pół roku po późnym zerwaniu mojego miesz­czańskiego małżeństwa,  pojmuję małżeństwo?  Jadę z nią do Frankfurtu; w czasie jej pierwszego odczy­tu siedzę na sali i trzymam jej płaszcz na kolanach. W przyszłości chce jeździć do Frankfurtu sama; któ­regoś razu na peronie, kiedy po nią przychodzę, staje na mój widok głęboko zmieszana. Co takiego było w telegramie, który innego dnia tak ją wytrącił z równowagi, pozostaje jej tajemnicą. Nie uwalnia mnie od mojej zależności i to, że tej zimy, między naszymi dwoma mieszkaniami, idę do innej kobiety. Myślę, że także moje dzieci ją kochają. Później wyruszamy razem do Rzymu, VIA GIULIA 102, gdzie dokucza nam hałas. Jej Rzym. Plotka o naszym mał­żeństwie pokutuje w gazetach, ze wzmianką o wło­skiej kaplicy, której nigdy nie widziałem. Nie wierzą w jej niezależność? Jako goście jej czy moich przy­jaciół dostajemy bez pytania wspólny pokój; jesteś­my parą, rodzajem pary, tego nie da się już ukryć. W jakiejś włoskiej restauracji przysiada się do nasze­go stolika Niemiec, widzę jego ukłon, pełen radości z tego przypadkowego spotkania, i pół godziny przy­słuchuję się rozmowie; nie przedstawia mnie i ja się nie przedstawiam, ponieważ wiem, że tego nie lubi, a on, Peter Huchel, także nie ośmiela się przedstawić, chociaż mnie poznał. Chwilami to jest komiczne. Kie­dy odwiedzam ją w Neapolu, nie pokazuje mi domu, w którym mieszka, ani nawet ulicy; rozumiem to. Prześladuje ją obawa, że ludzie, z którymi utrzymu­je bliższe stosunki, będą się nawzajem spotykali. Nie ma ochoty, abym się zjawił na zjeździe GRUPY 47; to jest jej domena. Ma więcej takich domen. Czasami irytuje mnie ta tajemniczość. Czego się obawia? Pew­nego razu jedziemy do Klagenfurtu; pokazuje mi stu­dnię ze smokiem, sławną z racji umieszczonego tam napisu; jestem (mówi) pierwszym mężczyzną, które­mu to pokazuje, i pokazuje mnie rodzinie. Potem, w Rzymie, znowu oddziela przeszłość od teraźniej­szości; nagle staje jak wryta i grzbietem dłoni doty­ka wysokiego czoła: Nie, proszę cię, nie idźmy tą uli­cą, nie, proszę! Nie pytam. Człowiek wraz ze swoimi tajemnicami wydaje siebie. To prawda. Wszyscy, którzy kiedyś wtargnęli w nasze życie albo któregoś dnia mogliby wtargnąć,  zebrani  razem,  to perspektywa przerażająca: przyjęcie nawzajem do wiadomości swojego, istnienia,   ich porozumienie po wymianie sprzecznych informacji, ich wzajemne zrozumienie, byłoby grobem naszej samowiedzy. Jej blask; siedzi­my przed rzymskim pośrednikiem, który wynajmu­je mieszkanie jakiejś baronessy i daje do zrozumie­nia, że baronessa, być może, będzie wolała wynająć mieszkanie amerykańskiemu dyplomacie, DOTTORE, mówi zdumiona jak królewna, której nie rozpoznano, i przeciąga, SENTA, mówi, SIAMO ŚCRITTORI, i do­stajemy to mieszkanie; taras z widokiem na Rzym. Często znika na całe tygodnie, a ja czekam w tym jej  Rzymie.  Pewnego  razu,  wiedząc,  że wraca  do Rzymu, nie mogę czekać nawet godziny dłużej, wy­jeżdżam za miasto i czatuję na skarpie przy drodze; czekam na jej niebieskiego volkswagena. Chcę  ją przywitać. Na wypadek,  gdyby prowadząc nie do­strzegła mnie przy drodze, ustawiam mój wóz, go­tów do odjazdu, w kierunku ROMA/CENTRO. Tam i z powrotem przemykają volkswageny, także nie­bieskie, więc macham. Może siedzi jeszcze w restau­racji w Sienie, RlSTORANTE DI SPERANZA, mam czas. Nie poznała mnie wtedy, ale wkrótce ją doga­niam; widzę z tyłu jej okrągłą głowę, jej włosy. Wy­raźnie nie rozumie mojego sygnału, i trwa jeszcze chwilę, zanim mogę jej zajechać drogę, jak to robi policja, i zatrzymać jej wóz, tak że w rezultacie na­pędzam jej stracha. Zachowuję się jak błazen i wiem o tym. Jej niezależność jest częścią jej blasku. Za­zdrość jest ceną, jaką ja za to płacę, z nadwyżką. Let­nią nocą, na tarasie z widokiem na Rzym, śpię z twa­rzą wtuloną w koc. Dzięki cierpieniu wzrasta moje czułe pożądanie. Ale kiedy jest obecna, to jest. Czy może się mylę? Czego nigdy nie było: małżeństwa jako małodusznej domowej krzątaniny. Co mnie mę­czy? Siedzę w swoim pokoju, nie podsłuchuję jej, ale słyszę, jak rozmawia z kimś przez telefon; jej głos brzmi radośnie, śmieje się, robi się z tego dłu­ga rozmowa; pojęcia nie mam, komu to mówi: Poju­trze jadę do Londynu! - nie wspominając, że do Lon­dynu jedziemy razem na przedstawienie mojej sztuki. Raz zrobiłem coś, czego nie powinno się robić: prze­czytałem listy nie do mnie skierowane, listy od męż­czyzny; mowa w nich o małżeństwie. Wstydzę się i milczę. Kiedy pytam, nie kłamie. Pisze: Jeśli się między nami coś zmieni, powiem ci to. Znowu wyda­je mi się, że nie wytrzymam bez niej. Jadę na północ, drogą, którą znam na pamięć: dziesięć godzin do Como, gdzie zwykle nocuję, ale tym razem jadę dalej bez zatrzymania. Nie wie, że jestem, w drodze do niej. Jadę dalej: do Airolo, w Szwajcarii, gdzie już noc. Pełnia. Piękny byłby teraz przejazd przez Św. Gotarda. Wkrótce potem wpadam w gęstą mgłę; z trudem można dojrzeć słupiki przydrożne. Potem pa­da. Zastanawiam się, czy nie byłoby rozsądniej prze­nocować w schronisku, nie wysiadam jednak. Wcale nie czuję się zmęczony, przeciwnie. Mijam schroni­sko i zaraz potem, gdy droga schodzi w dół, gaśnie prawy reflektor. Nie staję, tylko jadę wolniej. Dwa­dzieścia kilometrów na godzinę, więcej po prostu nie sposób, bo został mi tylko prawy reflektor, a muszę obserwować oznakowanie po prawej stronie, by wie­dzieć, gdzie dalej. Leje jak z cebra. Jestem teraz sam na szosie, bynajmniej nie wyczerpany czy choćby śpiący (wydaje mi się) po czternastu godzinach przy kierownicy. Kiedy nagle widzę biały słupek nie po prawej ręce, ale na lewo, wiem, że zgubiłem drogę i gwałtownie hamuję. Wóz staje, lekko pochylony do przodu. Nie wysiadam, żeby zobaczyć, jak wóz tkwi teraz nad urwiskiem; włączam wsteczny bieg.

 

I udaje się. I jadę dalej. Bardzo wolno. Od czasu do czasu staję, by przetrzeć szybę. Mgła utrzymuje się, chociaż trochę przestaje padać. W Andermatt wygląda na to, że wszystkie hotele są już zamknię­te; mija północ. Jadę więc dalej, sprawdziwszy w końcu, co jeszcze zostało ze świateł: lewy reflektor i oba małe, słabe światła postojowe. Nie mogę zrezy­gnować. Nic nie piłem (l campari w Sienie, 3 espressi w Como, l piwo w Airolo) i czuję się dobrze. Jadą­cy z przeciwka protestują przeciw mojemu reflekto­rowi; nie mogę go jednak wyłączyć i liczyć na to, że dostrzegą oba słabe światła postojowe. Mam nadzieję, że nie trafię na policję. Około trzeciej jestem w domu, UETIKON AM SEE. Nic się nie stało, nic zupełnie: Przyjeżdżam z Rzymu! To wszystko. Je­stem. Dlaczego przynajmniej nie zadzwoniłem, nie wiem; nie pomyślałem o tym, miałem tylko nadzieję, że ją zastanę. Zastałem. To było trzynaście lat temu. Ingeborg nie żyje. Po raz ostatni rozmawialiśmy w 1963 roku w rzymskiej kawiarni, przed południem; słyszę, że w tym mieszkaniu, w DOMU ZUM LANGENBAUM, znalazła w zamkniętej szufladzie mój dziennik; przeczytała go i spaliła. Pod koniec niedobrze to znosiliśmy, i ja, i ona.

 

 

 

 

 

Myślę o Ingeborg i jej stosunku do pieniędzy; pełno banknotów w ręce, HONORARIUM, cieszy ją jak dziecko, potem pyta mnie, na co miałbym ochotę. Pieniądze są po to, żeby z nich korzystać. Jak ona je wydaje: nie jak zapłatę za swoją pracę, ale jak księ­żniczka, nieraz zresztą zubożała, czerpiąca ze swojej szkatuły. Jest przyzwyczajona do wyrzeczeń; pie­niądze to sprawa szczęścia. Jej pieniądze, moje pie­niądze, nasze pieniądze? Ma się je albo się ich właśnie nie ma, i kiedy nie starcza, jest zdziwiona, jakby na tym świecie coś było nie w porządku. Ale się nie skarży. Nie zwraca uwagi na to, że radio, które zabiega o jej współpracę,  o wiele za mało jej  płaci, i z  roztargnioną miną podpisuje umowę, nie przy­noszącą chluby wydawcy. Nie liczy się z tym, że inni liczą. Pantofle kupuje, jakby była stonogą. Nie wiem, jak ona to robi. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek żałowała jakiegoś wydatku, wysokiego czyn­szu, torebki z Paryża, zniszczonej na plaży. Pieniądze rozejdą się tak czy owak. Jeśli ktoś, kogo kocha, sam sobie skąpi, obraża tym samym jej uczucie. Właści­wie należałby  się nam  obojgu jakiś  mniejszy  czy większy pałac, ale nie oburza jej, że inni go mają. Obdarowywać ją jest czystą radością: promienieje. Nie wymaga luksusu; kiedy go ma, dorasta do niego. Pochodzi z drobnomieszczaństwa, jak i ja; tyle że nie pozostawiło to na niej śladu. Bez żadnej  ideologii; jako wynik jej temperamentu. Kiedy liczy, liczy się z cudami. Jak u niektórych kobiet: banknoty w jej torebce są zwykle zmiętoszone, chcą, żeby je zgubić albo zamienić w coś piękniejszego. Na moje pięćdziesiąte urodziny zaprasza mnie do Grecji.

 

 

 

 

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.