24 kwietnia 2024, środa

Teksty i nadteksty

Dariusz Łukaszewski

Moje odkrycie księdza biskupa Antoniego Długosza

Wysłałem się na targ po pomidory malinowe. Była sobota, na drugi dzień miała być niedziela. Wszystko trochę zwolniło. Przyjemnie było nie myśleć o niczym. Perspektywa prostych, miłych czynności: do samochodu, na targ po pomidory, powrót, zaskoczyć zaspaną rodzinę witaminowym śniadaniem, zebrać zachwyty, rozkoszować się dobrym uczynkiem. Na targu tony pomidorów: podłużnych z pola, okrągłych szklarniowych, z Ukrainy, z Chin, a nawet z Polski. Malinówka była tylko jedna, ostatnia, ale za to wielka i za pięć złotych.

– Będziesz pan zadowolony – kusiła kobieta. – Zawinę ładnie w gazetę, włożymy do folii i nie będzie widać, co niesiesz, naprawdę. I będę mogła od razu zamknąć, a tak muszę tu stać z tym ostatnim pomidydkiem. Zobaczysz pan.
Dałem pięć złotych. Kobieta chuchnęła w monetę i schowała ją do kieszeni. Sięgnęła do siaty w żółte motyle i wyjęła z niej następną malinówkę. Taką wielką jak moja, i położyła ją na jej miejscu.
– Będziesz pan naprawdę zadowolony – puściła do mnie szelmowskie oko i uśmiechnęła się pewna swych racji. – A może weźmiesz i tą? Ta naprawdę ostatnia.
– Dzięki, już jestem wystarczająco zadowolony – pożegnałem handel-woman. Wrzuciłem malinówę na tylne siedzenie i zadowolony odpaliłem silnik. Jeszcze tylko opuściłem szybę, żeby dowiedzieć się, czego chce kobiecina gadająca do mnie przez szkło.
– A by nie podwióz na przystanek, tu zaraz, bo nie dam rady się spóźnić?!
Byłem naprawdę zdumiony, słysząc swoje „proszę bardzo”. Tak zaskoczony byłem własną łaskawością, że zapomniałem im powiedzieć, żeby uważali na moją malinówę na tylnym siedzeniu. Im – bo do samochodu wśliznęło się troje osób: w potrzebie, kulturalnie milczących, wdzięcznie nieprzeszkadzających. Jedynka, dwójka, trójka, czwórka… i zamknięty przejazd kolejowy.
– Polecom „Katowice”, 9, 35 z Poznania – odezwał się człowiek za mną, bo widocznie uznał, że niegrzecznie tak długo nic nie mówić. – Chyba że „Wrocław”, tyn ósma coś, mioł spóźninie. A żeby takie?!… – więcej nic nie powiedział, bo bariery zostały podniesione. Jedynka, dwójka, trójka, czwórka…
Autobus ruszał z przystanku i włączał się do ruchu.
– Ło matko! Co tera?! To ostatni, już żadyn nie pódzie we łykend. Jak my sie dostanymy?!
Bońdź pan taki grzeczny i przeguń go, aby tu bez łonki i za las. Panu byndzie żabi skok aby, a my som uratowani, co? Dobra?
„Sprawy trudne rozwiązuję w pięć minut; niemożliwe do rozwiązania w kwadrans”, przypomniało mi się coś, co komuś kiedyś mówiłem, albo ktoś mówił to mi. Jedynka, dwójka… piątka, i cała trójka była uratowana.
Kurczę, pomyślałem podekscytowany, normalnie Batman! Spojrzałem na tylne siedzenie. Żal było patrzeć na moją malinówkę. Na śniadanie zrobiłem jajecznicę, ze świeżą pietruszką i bazylią. Było pysznie. Poczułem, że warto żyć; prawie cała wolna sobota, i cała niedziela. Poszedłem jeszcze tylko uprzątnąć samochód. Kiedy wyrzucałem do kosza malinowy przecier, mój wzrok zahaczył o zdanie: „Nie dręczmy dzieci pacierzem”. Rozprostowałem strony gazety, jak się okazało – „Wysokich Obcasów” z maja ubiegłego roku – i trochę z ciekawości, trochę dlatego, że jak widzę jakiś tekst, to lubię go przeczytać, a może tylko z powodu sobotniego braku innych zajęć, zacząłem czytać to, co z czerwonych plam wyczytać było można:
(…) Dziś niewiele polskich dzieci nie idzie do komunii. Nawet ateiści kupują córce sukienkę i robią przyjęcie dla rodziny. Po to, by ich dziecko nie było w szkole dyskryminowane.

Rozumiem takie postawy, bo wynikają z miłości do dziecka. Choć jako ksiądz wolałbym, gdyby posłanie dziecka do Pierwszej Komunii wynikało z ukształtowanej postawy religijnej, by jego rodzice byli praktykujący. Jednak jeśli dziecko miałoby być dyskryminowane z tego powodu, że nie przystąpiło do komunii, zrobiłbym wszystko, by mu to umożliwić.
W takiej sytuacji najważniejsze jest, by nie było pęknięcia między tym, co dziecko słyszy w domu, i tym, czego nauczyło się na religii. Że np. na religii słyszy, iż nie wolno kłamać i oszukiwać, a w domu – żeby się tym nie przejmować.

Ale to, że ktoś nie jest katolikiem, nie oznacza, że oszukuje...

Oczywiście. Zawsze powtarzam, że tym, którzy nie mają przeszkód w praktykowaniu sakramentów świętych, Bóg daje normalną drogę zbawienia, drogę Kościoła, sobie zostawia nadzwyczajną. Miłość Pana Boga nie ogranicza się przecież do działalności sakramentów Kościoła, dlatego jest Bogiem miłosierdzia. To Bóg, który zbawił Judasza.

Komunia to stres dla dzieci pochodzących z rodzin niepełnych, których rodzice są rozwiedzeni albo które wychowują opiekunowie.

Dlaczego?

Bo księża zmuszają, by np. rodzice podchodzili z dzieckiem do ołtarza i – jeśli mogą – przystępowali do komunii. Jak są po rozwodzie, to nie mogą przyjąć komunii i bezradnie stoją z boku. A cała parafia patrzy...

To poniżenie dzieci i rodziców przed parafią. Rodzice mają stać w tłumie. Kto może, ten przystępuje do komunii, kto nie może, nie przystępuje. I tyle. To niedopuszczalne tak samo jak zmuszanie dorosłych ludzi do spowiedzi.

Często komunia w kościele to większy show niż ten domowy organizowany przez rodziców. Długie msze, dziękowanie katechetom, kościół tonący w kwiatach, wstążkach.

Nie wolno z liturgii robić teatru. Słyszę, że komunie trwają po kilka godzin. To straszne. Jeśli ja odprawiam taką mszę, trwa najwyżej 40 minut. I jest wszystko: eucharystia, rozmowa z dziećmi, śpiewanie. Nie ma tylko dziękowaczek i witaczek. A często ta akademia po mszy to kolejna godzina wspólnego męczenia księdza, dzieci i rodziców.

Współczuję dzieciom, które muszą znosić te wielogodzinne udręki. Dziecko ma prawo krótko i radośnie przeżyć komunię.

Przed komunią katecheci egzaminują maluchy z pacierza. Dziewięciolatki muszą wkuć kilkadziesiąt trudnych i długich formułek. Inaczej nie zostaną dopuszczone do komunii.

To nieporozumienie. Zawsze przestrzegam katechetów, by nie zmuszali dziecka do tradycyjnego pacierza. On jest za trudny dla kilkulatków. Niestety, księża każą wkuwać „Ojcze nasz”, czy „Zdrowaś Mario”. Skutek jest taki, że dziecko mówi słowa, których nie rozumie. Szybko dochodzi do wniosku, że rozmowa z Panem Bogiem to potworna nuda. Za chwilę w ogóle przestanie się modlić. Tymczasem modlitwa to rozmowa. Jak dziecko rozmawia z mamą, to też nie używa gotowych formułek, prawda? Mówi: „Kocham cię, mamo, dobrze, że jesteś ze mną”. To samo powinno umieć powiedzieć Bogu.

Jak katecheci reagują na takie rady?

Mówią, że do komunii dziecko musi umieć pacierz. A ja odpowiadam: „Może, ale nie musi”. Niektórzy katecheci denerwują się: „Zrobiłem im klasówkę i pacierza nie potrafią”. Wtedy ja pytam: „A czy ksiądz nauczył je modlitwy?”. Pacierz to nie jest jedyna i najważniejsza forma modlitwy. Modlić się można ciszą, ukłonem, śpiewem, tańcem.

Mówię: „Niech to sobie ksiądz zakoduje, że dziecko ma się nauczyć rozmawiać z Bogiem”. I wtedy naburmuszony katecheta daje mi spokój. Może coś mu zostanie z rozmowy ze mną?
(…)

Tutaj tekst urywał mi się, ginąc w mazistej plamie. Udało mi się odszukać czytelny początek, z którego wynikało, że czytam wywiad z księdzem biskupem Antonim Długoszem, przeprowadzony przez Aleksandrę Klich i Jacka Noszczyka. Przykleiłem się do następnego czytelnego fragmentu:

(…) Dzieci bardzo przeżywają spowiedź – wyznanie win obcemu człowiekowi. Zawsze musi być ona złym doświadczeniem, traumą wspominaną przez lata?

Sam bardzo przykro wspominam swoją pierwszą spowiedź. Spowiadał mnie proboszcz, który był biskupem i nie miał doświadczenia z dziećmi. Przy każdym grzechu pytał mnie, ile razy. Kto to jest w stanie zapamiętać? Strzelałem więc, ile mogłem. Potem dostałem jakąś straszną pokutę, chyba różaniec, nawet nie pamiętam, czy ją odprawiłem. Ja bym największemu grzesznikowi takiej pokuty nie zadał! Czasem dzieci tak straszy się spowiedzią, że siusiają przy konfesjonałach. Przeżywają gehennę, spowiadając się obcym ludziom, ukrytym za zasłoną, w ciemnościach. To jest jak spotkanie z jakimś bobokiem. Dziecko ma przeżyć radość z powodu spowiedzi, a nie lęk. Lepiej byłoby, gdyby spowiedź odbywała się nie w konfesjonale, ale w jasnym pomieszczeniu z krzyżem, ze stołem nakrytym białym obrusem. Rodzice powinni przyprowadzić tam dziecko, najlepiej byłoby, gdyby spowiadało się u księdza, który jest dobrym znajomym, nie obcym człowiekiem. Wiele zależy też od rodziców. Sam pamiętam, jak mama pomagała mi zrobić rachunek sumienia. Stawiała mi pytania, a ja w myślach miałem sobie odpowiedzieć, czy popełniłem dany grzech. Dziecko w domu powinno przeprosić rodziców, oni powinni je przytulić, tak by poczuło, czym jest przebaczenie.

Podczas przygotowania do spowiedzi rodzice zwykle po raz pierwszy rozmawiają z dziećmi o trudnych sprawach, m.in. seksie. To dobry moment?

O płciowości trzeba z dzieckiem rozmawiać zawsze, nie tylko z okazji spowiedzi. Dziecko nie może kojarzyć płciowości z grzechami i czymś złym, trzeba mu wytłumaczyć, że płeć, różnice między kobietą i mężczyzną to normalna sprawa, coś, co podoba się Bogu.
To od rodziców dziecko powinno się dowiedzieć, jaka jest różnica między kobietą i mężczyzną. Przecież to nie jest trudno powiedzieć: Bóg daje inne ciało mamusi, inne mnie, ty jesteś mężczyzną, więc masz takie ciało jak ja, będziesz miał siostrę, będzie miała takie ciało jak mama. I że dzięki tym różnicom może narodzić się nowy człowiek.
Jeśli tak będziemy rozmawiać z dzieckiem, to nie będzie problemu, dziecko nie będzie miało głupich skojarzeń, nie będzie wiązać płciowości z żadnym świństwem. Gorzej, jeśli uświadomi ulica. Dziecko przyjmie taką rozmowę o płci normalnie. To rodzice zachowują się dziwnie. Kiedyś podczas lekcji religii w przedszkolu mówiłem o Zwiastowaniu. Że Matka Boża zgodziła się urodzić Pana Jezusa i przez dziewięć miesięcy nosiła go w brzuchu tak jak was, dzieci, nosiły wasze mamusie. Pamiętam do dziś spłoszone spojrzenia mam, które były na tej katechezie. Jakbym mówił jakieś straszne rzeczy.

A co odpowiedzieć kilkulatkowi, który pyta, jak dostał się do brzucha mamy?

Śmieszy mnie, gdy ludzie mówią, że dziecko rozwija się pod sercem, jakby brzuch był gorszy od serca. Trzeba spokojnie tłumaczyć: „Pan Bóg chce, by ludzie przekazywali życie, pragnie, by coś dawał tata, a coś dawała mama. Tata dał cząstkę siebie, mama też. Po to się przytulają”.
Podobnie spokojnie trzeba reagować, gdy przebieramy się, a dziecko wchodzi do pokoju. Nie należy krzyczeć: „Uciekaj”, ale spokojnie powiedzieć: „Kochanie, wyjdź, mamusia się przebiera, zaraz do ciebie przyjdzie”. Nie robić show z tego, że dziecko widzi, jak jesteśmy nadzy. Podobnie, jeśli dziecko jest zaniepokojone erekcją prącia, trzeba spokojnie powiedzieć, że to normalne. Najważniejsze, żeby dziecko o sprawach płci usłyszało od rodziców. Dzieci, pytając o różne sprawy, nie mają niczego złego na myśli. Pamiętam, że gdy byłem mały, zapytałem mamę, co by było, gdyby siostra zakonna urodziła dziecko. Spokojnie odpowiedziała: „To musiałaby odejść z zakonu i wychować je”. To mi wystarczyło. Ja nie miałem wtedy żadnych grzesznych myśli. Po prostu skojarzyłem, że skoro zakonnica jest kobietą, to pewnie może urodzić dziecko.
Kto deprawuje dzieci? Dorośli! Kto wymyśla różne dewiacje seksualne? Dorośli. Doszło do tego, że gdy pojechałem do Chicago, kolega mnie przestrzegł: 'Jak pójdziemy do szkoły, a dzieci się będą chciały do ciebie przytulić, to ręce w górę i uciekaj'. Powiedziałem, że bez przesady, nie ma mowy. Ja będę się zachowywał tak jak w Polsce. Nikt mi nie będzie imputował dewiacji. Nie będę dzieciom bronił, żeby się do mnie przytulały, o nie. Niech sobie dorośli o mnie myślą, co chcą, kicham na to. Przecież ja jestem dziadkiem tych wszystkich dzieci.
(…)

Gęsta malinowa plama skutecznie skrywa przede mną fragment tekstu. Zaczynam czytać końcówkę wywiadu:

Czego Księdza nauczyły dzieci?

Szczerości, otwartości i tolerancji. One nigdy się nie obrażają, zawsze mówią, co myślą.

Co Ksiądz Biskup odpowiada, gdy pytają: „Po co jest Bóg?”?

Że gdyby Go nie było, nas by nie było.

A kto Go stworzył?

On był zawsze. Nie rozumiesz? To dobrze, bo Pan Bóg jest dla nas tajemnicą. Gdybyśmy Go rozumieli, to sami bylibyśmy Bogami.


Kobieta na targu miała rację, twierdząc, że „będę zadowolony”. Może nie do końca zadowolony, ale z pewnością nie żałuję, że dałem pięć złotych za „ostatnią” malinówkę zawiniętą w ten akurat egzemplarz „Wysokich Obcasów”. Odszukałam w Internecie cały tekst wywiadu, jakiego ksiądz biskup Antoni Długosz udzielił dziennikarzom: Aleksandrze Klich i Jackowi Noszczykowi. Wszystkim, których zainteresowały obszerne fragmenty wydobyte z pomidorowego sosu, polecam lekturę całości. Znajdziecie ten tekst, wpisując do przeglądarki adres: http://kobieta.gazeta.pl/wysokie-obcasy/1,53663,3367690.html


ilustracja: Tomasz Bohajedyn
   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.