25 kwietnia 2024, czwartek

Dariusz Łukaszewski

Ostatni dzień lata u moich sąsiadów


Na działkach jabłka i śliwki lecą z drzew, ale liście ani myślą jeszcze o jesieni.


Słońce nad miastem przepycha się z chmurami, ale już wiadomo, że dzisiaj nie będzie padać.


W Pańskich Chałupach drą się budziki na szóstą; kiedyś budziły do roboty, teraz budzą do bezrobocia.


Przed baraki wylegają przebudzeni. Zasiadają na schodkach albo na krzesełkach z podusiami wyniesionymi z izby, niektórzy palą oparci o ściany. Nikt nie śpi, wszyscy wstali na szóstą.




Do kiosku naprzeciwko przyjeżdża chleb i lody po 45 groszy. Jest tu świecący automat z kolą i kolorowy neon duńskiego piwa. Tego duńskiego nie sprzedają  Pańskim Chałupom na zeszyt, ale inne piwa tak.

 

Mocno zużyta kobieta, która rozłazi się w szwach, by nikt nie pomyślał, że chce być inna  niż wszystkie tutaj pękające w szwach, przeprawia się przez ulicę po chleb. Za nią gromada dzieci z odliczonymi groszakami na loda. Za chwilę kobieta powróci z torbą załadowaną bochnami, by przez resztę dnia oddawać się nieumiarkowaniu w jedzeniu.

 

Przejeżdża transport zwierząt na rzeź. Pańskie Chałupy są zdegustowane. Nie dramatem stłoczonych na pace istot, które oprawcy zarżną na kotlety, ale odorem walącym z transportu.

 

Pańskie Chałupy nie mają nic przeciwko kotletom. Pańskie Chałupy lubią kotlety. I lubią rozmawiać o kotletach z takim zaangażowaniem jak o piłce nożnej.

 

Tadziu Buliński przechadza się wzdłuż baraków i pokazuje blizny po zastrzykach, jest tutaj atrakcją, bo chodzi na dializy: samodzielnie nie umie się już wysikać. Zaraz przyjedzie po niego karetka ze szpitala w mieście. O! Już podjeżdża!

 

Pojawia się nieletnia postać prawie fikcyjna, w schludnej białej koszulii z innego świata, ale nie jest to Piotruś Pan:

 

- Tremosy japońskie oryginalne! – ofertuje postać. - Tylko po trzy  pięćdziesiąt za dwa! Z modnym pokemonem – kusi, a zwodniczo biała koszula ma zjednywać zaufanie. - Trzydzieści lat gwarancji! O! Podstęplowane pieczęcią!

 

Nikt nie kupuje. Po co termos? Za takie pieniądze można dostać piwo, i to całe, nieotwarte.

 

Słońce świeci, bo zajdzie dopiero wieczorem. 150 lat temu też świeciło tu latem słońce i w Pańskich Chałupach mieszkali ludzie. Regularnie obcowali z kulturą raz w tygodniu, zawsze w niedziele, słuchając organisty na mszy. To już przeszłość. Teraz przez otwarte okna baraków przez cały czas wali dźwięk radioodbiorników, w dodatku nastawionych na inne stacje. By zaspokoić zróżnicowane, indywidualne potrzeby obcowania z kulturą.

 

Nikomu nie przeszkadza, że hałaśliwe pasma nakładają się na siebie. Tutaj nikomu nic nie przeszkadza.

 

Tutaj nikomu już nic się nie chce.

A jak się komuś zachce, to i tak nic nie zrobi.

A nawet jak zrobi, to nie to co by chciał, bo mu się przecież nic nie chciało.

 

Dzieciaki z Pańskich Chałup, które kiedyś słynęły z brawurowych kradzieży jabłek i śliwek na pobliskich działkach miejskich, mają dzisiaj już swoje dzieciaki. Które nie kradną już jabłek; wolą lody po 45 groszy. Poza tym do kiosku po drugiej stronie jest bliżej, i można pogapić się na świecący automat z kolą i kolorowy neon duńskiego piwa.

 

 

Pańskie Chałupy to ludzie tak prości, że gdyby można było rozpoznać ciasnotę umysłową jako chorobę, to każdy dostałby pełnodobowy nadzór medyczny z Urzędu. Jednak Urzędy wolą być zajęte wycinaniem drzew na polnych ulicach i rozpisywaniem przetargów na asfaltowanie tych ulic za pieniądze z Europy. Choć dla urzędnika decydującego o przetargach, łapówki są rzeczą  tak  obrzydliwą, jak napiwki dla kelnera. O czym wie każde dziecko.

 

Kilkanaście żurawi przelatuje w dosyć symetrycznym kluczu prawie w samo południe. Zaraz po nich przeciągają nad Pańskimi Chałupami cztery czaple. Nie zmierzają nad pobliskie jezioro, ale gdzieś daleko w nieznane. Pojawia się wiatr. Próbuje hulać w dzikim tańcu, wzniecać tumany, ale zaraz ustaje. Pozostawia po sobie dwa liście w kolorze złoto bordowym, nie wiadomo, czy przyniesione z działek, czy z nieznanego świata. Jesień przechodzi przez Pańskie Chałupy, ale nikt jej nie zauważa, bo dochodzi piętnasta.

 

Po piętnastej, faceci zrywają się ze swoich podusi na krzesełkach wyniesionych z izby, ze schodków i stołeczków, i tak jak kiedyś po robocie, ruszają do kiosku po piwo, by zamknąć swój ciężki bezrobotny dzień. W zeszycie przybywa kilka nowych stron. Jest w nim jeszcze sporo miejsca.

A to wcale nie jest przecież najkrótszy dzień w roku. Słońce świeci i zajdzie dopiero wieczorem. Jak będzie tutaj wyglądał ten najkrótszy dzień?

Tylko idiota zna odpowiedź na każde pytanie, zabierze głos w każdej sprawie i wypowie się na każdy temat – po tym poznaje się idiotę. KONIEC.

 

Grafika: Andrzej Bobrowski


   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.