Czytelnia człowieka dla ludzi
Pilch w Przekroju

Całymi latami marzyłem
o byciu literackim urzędnikiem, a przyrosła mi cyganeryjna gęba
lekkoducha, bankietowicza i Bóg wie kogo. Stary refren: każdemu to,
na czym mu najmniej zależy.
5 stycznia
Moje poranki są przeraźliwsze niż wasze noce, a miało być inaczej.
Kalendarz znów wisi w innym miejscu, widmowy kołowrotek obraca się
od ładnych paru dni. Podobno Ludwig Wittgenstein pytany przez gospodynię,
u której wynajął kwaterę, jakiego rodzaju posiłków sobie życzy, odparł:
Wszystko jedno co, byle zawsze to samo. Otóż dla mnie jest to matka
wszystkich porzekadeł, aforyzm aforyzmów, bezcenna wskazówka i nigdy
niespełnione marzenie. Obecnie też jedyne mi znane i jedyne dla mnie
zrozumiałe zdanie Wittgensteina.
Nie zawsze tak było. Dwa, a może trzy lata temu nie bez konsternacji
odkryłem w domowej bibliotece egzemplarz „Traktatu
logiczno-filozoficznego”, pierwsze polskie wydanie z roku 1970. Już sam
fakt, że książkę tę wtedy kupiłem, jest dziwny, dalej jeszcze większa
makabra – otóż kartkując, uświadomiłem sobie, że musiałem wówczas
rzecz od dechy do dechy przeczytać,
i to – o zgrozo zupełna – nie tylko z pełnym
zrozumieniem, ale i z ostrym polemicznym nastawieniem – książka
roi się od buńczucznych podkreśleń, wykrzykników, znaków zapytania,
licznych to pochwalnych, to kąśliwych, zawsze pełnych najwyższego merytoryzmu
uwag na marginesie – dajcie spokój. Kołakowski z niepokojem
wyznawał, że w sumie nie bardzo wie, o co temu filozofowi
chodzi – ja w wieku 19 lat nie tylko wiedziałem, ale
do napisania jakiegoś, bo ja wiem, „Anty-Wittgensteina” byłem
wręcz gotów. Ach młodość! Co to jest młodość? To jest stan,
w którym człowiek jest pewien, że rozumie Wittgensteina. Jeśli da się
z tamtych przygód tego rodzaju definicję wysnuć – i tak pół
biedy.
Natomiast żeby zawsze było tak samo, może niekoniecznie wszystko jedno jak tak
samo, ale żeby zawsze w określony, a nawet w określenie
identyczny sposób było tak samo – to jest mój egzystencjalny ideał,
to jest w moim najgłębszym przekonaniu jedyny sposób na życie,
na grozę życia, na przetrwanie.
7 stycznia
Żeby zawsze było tak samo, ale, broń Boże, nie w sensie, żeby zawsze
trwało jakieś uniesienie, wzlot, ekscytacja, upojenie czy inny orgazm
wiekuisty. Żeby zawsze było tak samo – szczerze mówiąc
– umiarkowanie. Żeby zawsze rankiem pić kawę z tej samej filiżanki,
po południu w tej samej kawiarni, żeby, tak jak czyni
to zdecydowana większość ludzkości, w nocy spać, w dzień
pracować; żeby określoną ilość godzin pisać, określoną czytać, żeby regularnie
chodzić do kina i na mecze; żeby początek „Faktów” o 19
to była święta godzina – początek zawsze takiego samego wieczoru,
żeby – poza tym, że latem zawsze w to samo miejsce
i na tak samo długo – nigdzie nie wyjeżdżać, w ogóle
– błagam – żadnych podróży; też żadnych arcyważnych spotkań
na mieście. Niedziele i w ogóle wszystkie święta zmieniające
rytm czasu są, rzecz jasna, zbyteczne, ileż człowiek sił traci,
by przetrwać takie – dajmy na to – Boże Narodzenie?
Zwłaszcza w tych czasach?
Oczywiście wielkie marzenie o niezmienności, o nieruszaniu się
z miejsca nie jest marzeniem całego mojego życia – być może
podskórnie czy podświadomie zawsze byłem takim głodem naznaczony – ale
wyraziście wyszło to na wierzch, a potem stało się obsesją
od chwili, gdy na serio zająłem się układaniem zdań.
Czyli rada Flauberta: „Prowadź życie stateczne i ułożone, byś mógł być
twórczym i oryginalnym w pracy”, odegrała pewną rolę, dołączyła
do nauki Wittgensteina? Niewątpliwie pasują do siebie te frazy. Jest
w nich – warto zauważyć – pewna pycha – wszystko jedno jak,
bez niestatecznych przygód, z codzienną żyjąc monotonią, bez szukania
wrażeń ja i tak – powiada twórca – nie zgłębię głębi mego
mózgu. W moim wypadku jest tak samo – z tą przykrą różnicą,
że ja zgłębić mego mózgu nie dam rady nie z racji jego głębokości,
ale z racji braku sił do zgłębiania. Brak narzędzi. Nawet
kłębiącej się we mnie płycizny nie dam rady wyeksploatować. Słabo
z pisaniem, nie lepiej z czytaniem. Nawet podstawowych rzeczy. Nawet
Biblii nie zdążę porządnie pojąć! I bynajmniej nie celem jakiegoś jej
infantylnego obalania! Zachwianie w wierze nie znaczy przecież,
że ta książka przestała mi się podobać! Przeciwnie: czytana
teraz w aurze zwątpienia, czyli wolności, podoba mi się jeszcze
bardziej! Któż w końcu jak nie Eklezjasta dać może potężniejszą (biblijną)
siłę zwątpieniu! Z prochu w proch i fertig! W zaskakującym
odkryciu śmiertelności księgi potrzebne jak nic! Zwłaszcza książka,
w której – jak głosi słownik komunałów – jest wszystko. Wielka
przegrana również.
Ale nie dam rady! Nawet niosących pociechę czterech Ewangelii nie zmogę. Co tam
czterech! Nawet jednego apostoła Marka nie rozgryzę do końca, choćbym
wiódł nie wiadomo jak stateczne i nie wiadomo jak długie życie.
8 stycznia
Tak jest. Całymi latami marzyłem o byciu literackim urzędnikiem,
a przyrosła mi cyganeryjna gęba lekkoducha, bankietowicza i Bóg
wie kogo. Stary refren: każdemu to, na czym mu najmniej zależy. Teraz tak
samo. Niby w końcu mam to, o co walczyłem: zawsze ta sama
kawa, do 16 spokój, żadnych podróży i arcyważnych spotkań
na mieście, żadnych przygód, brawurowy powrót do czasów sprzed
telefonii komórkowej, a nawet do epoki sprzed wynalazku telefonu,
idealne warunki do eksploatowania własnych mielizn.
Żyć i pisać, a to znaczy ledwo żyć i ostro pisać
– w sumie żyć w jedynie możliwy sposób. Wygrana wojna? Bałkańska
spadochroniarka spadła z nieba w sensie ścisłym? Dopełniło się?
Zawsze będzie tak samo? Zależy, co rozumieć przez słowo „zawsze”. Jeśli
słowo „zawsze” oznacza dobę, która dawniej miała 24 godziny, teraz
ma chyba połowę; jeśli oznacza poranki, które dawniej były porywającymi
tryumfami, teraz stały się niepojętymi koszmarami – jeszcze parę lat temu
nie mogłem się doczekać, żeby się obudzić, teraz na ogół odwlekam tę
chwilę – jeśli słowo „zawsze” obejmuje kłopoty z pamięcią, ze
wzrokiem, słuchem, z koncentracją i czym tam jeszcze – kto wie.
9 stycznia
Jakakolwiek jednak wieczność przed nami – ciągnąć w nieskończoność
się ona nie będzie. W każdej chwili może się rozlec kołatanie
do drzwi. A niech się, k…a, rozlega! Byle przed 16.
Jerzy Pilch
„Przekrój” 03/2010
fot. Hubert Sobalak
Komentarze:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.
Wrócil...dzięki Bogu
Oby był i pisał 100 lat, amen