Trochę Mrożka
Trochę Mrożka 2

JAK WALCZYŁEM
Opowiadanie Sławomira Mrożka z tomu Opowiadania wydanie II poszerzone, Wydawnictwo Literackie Kraków 1974
Foto: Doris Salcedo
Wychodząc rankiem po mleko zauważyłem, że przed
moim domem, na ulicy, stoi barykada. Musieli ją wznieść
niedawno, ponieważ kiedy wstawałem koło czwartej —
jeszcze jej nie było.
— Co za niespodzianka — pomyślałem sobie.
Ciąg dalszy Klick!!!
JAK WALCZYŁEM
Wychodząc rankiem po mleko zauważyłem, że przed
moim domem, na ulicy, stoi barykada. Musieli ją wznieść
niedawno, ponieważ kiedy wstawałem koło czwartej —
jeszcze jej nie było.
— Co za niespodzianka — pomyślałem sobie. — Najlepiej
w ogóle nie kłaść się do łóżka.
Barykada, jak to zwykle bywa, zbudowana była z najróżniejszych
przedmiotów. Jej centrum stanowiła ogromna,
akacjowa szafa, przyłożona arkuszem blachy pancernej.
Pomidory, które zazwyczaj trzyma się na szafie, żeby dojrzały,
rozsypały się tu i ówdzie. Kiedy zbliżyłem się,
wśród ludzi umacniających tę wojenną budowlę właśnie
trwała kłótnia.
— Do diabła! — mówił wysoki, opalony, wyglądający
na przywódcę. — Odpowiedz wreszcie wyraźnie: czy
chcesz umrzeć za sprawę, czy nie?!
Zagadnięty, mały człeczyna oparty na długiej strzelbie,
dłubał zapałką w zębach, widocznie pragnąc zyskać na
czasie.
— Jeśli nie chcesz, to nikt cię do tego nie zmusza! —
krzyczał wysoki. — Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz!
— Mogę — zgodził się mały pojednawczo. — Gdzie
mam stanąć?
Dowodzący wskazał mu miejsce. Ogarnęła mnie zazdrość.
Zawsze buntowałem się przeciw szarości, codziennemu
rytmowi życia bez perspektyw. Każdego ranka wychodzić
po mleko, potem wracać, stawiać je na kwaśne,
potem to mycie garnka... Chciałem walczyć. Zresztą nie
miałem wtedy żadnej posady.
— Pragnąłbym walczyć — zwróciłem się do komendanta.
— Na śmierć i życie — dodałem znacząco.
Komendant zmierzył mnie spojrzeniem.
— Inteligent? — zapytał krótko.
— Tak jest. Ale nie można powiedzieć, żebym dużo
czytał — odparłem.
— Potrzeba nam inteligentów — uciął komendant. —
Położycie się tutaj — wskazał miejsce na barykadzie. —
Strzelać nie umiecie, natomiast czaszkę macie dosyć twardą.,
żeby ugrzęzły w niej bezsilnie kule siepaczy. Nie bójcie
się, oni nie podsypują dużo prochu. Proch kradną ich
dostawcy i oficerowie. Garnek też się przyda.
Spełniłem rozkaz. Położyłem się na wskazanym miejscu,
wzdłuż barykady. Koło mojej prawej strony sterczały
drzwi szafy, nogami dotykałem wypchanego niedźwiedzia.
Dzień zapowiadał się prześliczny.
Na barykadzie wciąż trwała krzątanina. Zadowolony,
że przydzielono mi już zadanie, przypatrywałem się do
woli moim towarzyszom broni i obserwowałem sąsiednie
kamienice. W jednym z okien na drugim piętrze, po prawej
stronie, ktoś wywiesił białą chorągiew. Patrol, wysłany
tam przez komendanta, wrócił z wiadomością, że białą
flagę wywiesił jakiś daltonista. Wszczęto śledztwo.
Słonce wzbijało się coraz wyżej. Przed bramę wyszedł
znajomy dozorca. Przywołałem go cichym psyknięciem.
Podszedł z miną zatroskaną i poważną. Zamierzałem go
posłać na górę, żeby mi przyniósł jasiek, ponieważ kant
szafy zaczął mnie mocno uwierać w głowę. W ostatniej
chwili rozmyśliłem się, z obawy przed dowództwem, które
mogłoby na to krzywo patrzeć. Zapytałem go więc tylko,
co o tym wszystkim sądzi.
— Pierwszorzędne — powiedział ostrożnie dozorca.
I po chwili dodał: — Kto to będzie potem sprzątał to
wszystko?
Nadjechał wóz z warzywami, zdążający do centrum
miasta, na targ. Widziałem, że komendant rozmawiał
chwilę z furmanem. Furman przystał natychmiast i wkr6tce
kosze ziemniaków, kapusty, marchwi i kalarepy
wzmocniły naszą barykadę. Podwyższyło ją to o dobre
pół łokcia.
Ledwo uporali się z umieszczeniem warzyw, kiedy zza
węgła ukazał się pochód. Szło przedszkole z wychowawczynią
na czele. Każde dziecko niosło lalkę, misia albo kaczuszkę
z drzewa. Ustawiły się w dwuszeregu i odliczyły
do dwóch. Potem pani wychowawczyni zasalutowała, meldując
komendantowi, że przedszkole pragnie się przyczynić
do dania oporu wrogowi, ofiarując swoje zabawki celem
wzmocnienia barykady. Komendant przyjął raport,
przeszedł przed frontem przedszkolaczków i zapytał, czy
już przerobiły walkę na bagneciki. Potem oddział odmaszerował,
tupiąc nóżkami. Misiami i lalkami wzmocniono
prawe skrzydło.
— Niech tylko sprobują — powiedział do mnie stary
wiarus ruszając groźnie wąsami. Miał na myśli nieprzyjaciół.
— Wstańcie i pomóżcie przesunąć tę szafę.
Szafa była cięższa, niż można się było spodziewać. Kiedy
ukończyliśmy — wiarus skręcił papierosa i poczęstował
mnie. Musieliśmy jednak zgasić, bo właśnie przyniesiono
pergaminy z Archiwum i Muzeum Historycznego, a wkrótce
potem także książki z Akademii Umiejętności. Wzmocnione
nimi lewe skrzydło wydawało się teraz nie do zdobycia.
Wróg miał nadejść lada chwila.
Nie było jeszcze dziesiątej, a już nasza barykada sięgała
pierwszego piętra. Co chwila nadciągały nowe transporty
materiałów budowlanych. Od strony wroga uczyniliśmy
znakomite przedpiersie z materacy ściągniętych z pobliskiego
szpitala. Leżałem teraz prawie zupełnie wygodnie,
widok miałem coraz rozleglejszy. Komendant wydawał
się bardzo zadowolony. W czasie kolejnej inspekcji
przystanął kolo mnie.
— W porządku — stwierdził, oglądając moje ułożenie.
— Ci barbarzyńcy są na pewno gotowi strzelać do
was.
- Kanalie! — odparłem z całym przekonaniem.
— Łotry! — dorzucił komendant i stwierdziłem, że
ogarnia mnie cieple uczucie braterstwa broni. — Tego
właśnie można się po nich spodziewać.
Odszedł do swych obowiązków, ja zaś poczułem się
tak dumny, że myśl o jaśku odrzuciłem ostatecznie jako
niegodną. Zresztą materace ze szpitala nie były najgorsze.
Panorama barykady urozmaicała się stopniowo. Zwią -
zek inwalidów nadesłał swoje protezy. Umieszczone w centrum
i przeplecione gęsto workami z grysikiem — wyglądały
naprawdę imponująco. Przewróciłem się na wznak
i patrzyłem w niebo. Od pewnego czasu nie miałem z kim
rozmawiać, bo stary wiarus, wraz z częścią załogi, poszedł
zarekwirować pościel. Wkrótce pokaźna góra rożności,
z której byliśmy coraz bardziej dumni, podwyższyła się
o wał pierzyn i kołder. Na mój sektor wypadły jednak
maszyny do szycia; musiałem to przyznać przed sobą samym
— uwierały mnie niemiłosiernie. Jednak tłumaczyłem
sobie to koniecznością strategiczną, — Powiedzmy —
dowodziłem w duchu — że nieprzyjaciel uderza akurat
na mój odcinek. Liczy na to, ze trafi na pościel. A tu nie
pościel broni mu dostępu, ale właśnie maszyny do szycia.
Jaka konfuzja dla jego generałów! A w konsekwencji —
jaka klęska!
Według ostatnich wiadomości wróg miał nadciągnąć
koło południa. Nie nudziłem się, bo z mojego posterunku
— jak wiadomo, leżałem stale na szczycie — miałem
wgląd w mieszkanie na trzecim piętrze. Z powodu wzmagającego
się upału okna były otwarte. W każdym pomieszczeniu
juz czegoś brakowało. Na przykład pod szesnastym,
w oknie koło rynny, dwóch jednorękich grało
w szachy. Przy tym robili to, leżąc na podłodze. Wszystkie
sprzęty stamtąd dawno juz wyniesiono na nasza. barykadę.
Jeden z grających, pewnie cichy wspólnik wroga,
pokazał mi język. Powiedziałem o tym staremu wiarusowi,
który zaraz wysłał patrol. Szachownicę rzucono na wierzch
barykady i nie bez satysfakcji patrzyłem, jak jednoręcy,
nie mając teraz co robić, łapali muchy albo nieudolnie
próbowali grać w chowanego lub rzeczowniki.
Jakże daleko mogłem już sięgnąć wzrokiem! Przede
mną ulica, kończąca się małym skwerkiem z ławeczkami
— stamtąd właśnie miał nadejść wróg. Po prawej i po
lewej stronie — rynny, w których — co za uczucie swobody
i wyniesienia! — mogłem dostrzec odłamki dachówek,
szlam, a nawet nieżywego wróbla. Dalej — dachy,
kominy, blaszane dziwolągi od wentylatorów, obracające
się z wiatrem, anteny, a jeszcze dalej — czubki wież kościelnych.
Jeżeli spojrzałem w dół, pod ogromnym, stromym
stokiem, usypiskiem przedmiotów, widziałem praco-
wite mrowisko; nie kończące się szeregi obywateli znoszą-
cych, zwożących, pchających i toczących na barykadę
wszystko, czym rozporządzali: lampy, części karuzel, żelazo,
tekturę, lak, słoje, wstążki, fotografie, bieliznę i gramofonowe
płyty. Serce rosło na ten widok i prawie życzyć
sobie należało, żeby nadszedł wróg — nadszedł i rozsypał
się w proch przed naszą potężną barykadą. Czasem wprawdzie
trapiła mnie myśl, że wróg nie nadejdzie, ale nie wyrażałem
tej myśli głośno, żeby nie być ukaranym za defetyzm.
Być może podobne wątpliwości nachodziły mnie
pod wpływem głodu, który początkowo nieśmiało, później
jednak coraz bardziej natarczywie zaczął mi dawać znaki
o sobie. Kilkakrotnie też próbowałem sobie uzmysłowić,
gdzie też może być w tej chwili mój garnek na mleko.
Pocieszyłem się myślą, że plan dowódcy niezawodnie
rzucił go w miejsce, gdzie najskuteczniej spełni swoją
rolę fortyfikacyjną — do końca.
Popołudniowe słońce, nieustanna, choć oddalona wrzawa,
tam, w dole, poza mną, leżącym na wysuniętym posterunku,
pewne osłabienie — sprawiały, że od czasu do czasu
zapadałem w półsen. Wydawało mi się wtedy, że jest
już po bitwie i widzę mój garnek stojący w szeregu, odznaczony
za udział w bitwie i waleczność orderem, lśniącym
na jego niebiesko emaliowanej wypukłości. To znów
widziałem go inaczej: na piecyku gazowym, z bieluteńkim
krążkiem mleka pośrodku, mleka nagrzewającego się powoli
i pachnącego. Budziły mnie bolesne pacnięcia w ucho
albo w nos. Zrywałem się, przekonany, że to już wróg, ale
to tylko jednoręcy strzelali do mnie grochem ze szklanych
rurek. Starego wiarusa nie było w pobliżu, pocieszałem
się zresztą tym, że nawet ziarenka grochu, kierowane
do mnie przez złośliwość i chęć zemsty — powiększały
w jakiś sposób naszą barykady.
Bardzo chciałem, żeby wróg nadszedł, choćby do godziny
siedemnastej, a niechby i siedemnastej trzydzieści.
Tymczasem okazało się, dlaczego szafa była tak ciężka.
Wykryto w niej starszego człowieka, który się był ukrył,
nie chcąc wziąć udziału w budowie barykady. Tłumaczył
się, że przedtem brał już udział w trzech wojnach i ze nogi
go bolą.
Rozprażony niezdrowo całodziennym słońcem, słyszałem,
jak poza mną awanturował się człowiek z długą
strzelbą:
— Nie rozumiem doprawdy! — wołał podniecony. —
Obiecaliście, że umrę za sprawę. Chyba już najwyższy
czas, spójrzcie na zegarek! Czy to się nazywa solidność?
Sami powiedzcie!
Nadstawiłem ucha.
— Cierpliwości — przedkładał mu stary wiarus. —
Wszystko chcielibyście od razu. Spójrzcie na mnie. Ja
jestem stary wiarus, a przecież też mi się jeszcze nic nie
stało. Zresztą to nie moja wina, ale wroga.
— Nic mnie to nie obchodzi — upierał się ten ze
strzelbą, jak dziecko.
Podszedł do nich komendant.
— Co się tu dzieje? — zapytał ostro. — Mnie nie wierzycie?
Daję wam słowo, że wróg nadejdzie, choćbym miał
sam szturmować barykadę. Do broni!
— Jeżeli tak, to w porządku — zamruczał malkontent.
Stary wiarus zbliżył się do mnie.
— Głowa mnie boli — powiedział zniechęcony. — Nie
widzieliście gdzie proszków od bólu głowy?
— Proszki od bólu głowy są koło maszyn do szycia —
przypomniałem sobie. — Gdzieś kolo drugiego piętra, pod
betoniarkami.
Ruch na zapleczu barykady prawie ustal. Czasem tylko
dowożono jakieś rzadkie przedmioty, którymi dotąd pogardzano:
akwaforty, mumie, farbkę do bielizny... Chciało mi się, pic.
Zbliżał się zmierzch. Miasto miało zostać bez światła.
Żarówki, o ile dobrze pamiętałem, wzmacniały barykadę
gdzieś w samym jej środku.
Było już całkiem ciemno, kiedy, pomagając sobie palcami
nóg i rąk, którymi odnajdywałem występy i zaczepienia,
zacząłem ostrożnie opuszczać się w dół. W pewnej
chwili znalazłem się oko w oko ze starym wiarusem, który
dłubał coś uczepiony między warstwą betoniarek a maszyną
do szycia. Minąłem go w milczeniu. Widziałem również
komendanta. Dobierał sobie kapelusz.
Szukałem długo. Brodząc, skacząc, czołgając się. Czasem
wpełzałem w głąb barykady, w samą jej treść, tam
gdzie złoża nie przystawały zbyt ciasno do siebie, wiłem
się między jej elementami, to znów, skacząc po zewnętrznych
wykuszach, starałem się odróżnić porcelanę od bakelitu,
len od wełny, wiklinę od trzciny, miedź od żelaza
przez smak, dotyk czy węch. Mijałem tysiące powierzchni
i zapachów, szorstkości i kształtów, aż w świetle wschodzą-
cego księżyca błysnęła mi znajoma, niebieska emalia.
Szarpnąłem. Najpierw rozległ się cichy stuk, gdzieś
w głębi, potem syczący szmer, jakby strumienia piasku
osypującego się z wydmy.
Pamiętam, że, unosząc mój garnek na mleko, uciekałem
co tchu w boczną uliczkę. Za mną waliła się barykada.
JAK WALCZYŁEM
Opowiadanie Sławomira Mrożka
z tomu Opowiadania wydanie II poszerzone,
Wydawnictwo Literackie Kraków 1974
Foto: Doris Salcedo Klick
Komentarze:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.