Teatr i jego ludzie
Wiktor Rubin

Mam taką świadomość, że więcej osób prawdopodobnie przeczyta recenzję ze spektaklu, niż go obejrzy, więc ta recenzja może być istotniejszym źródłem informacji od spektaklu.
Dariusz Łukaszewski: - Tak się
spieszyłem na tę rozmowę, że nie zabrałem ze sobą zegarka, bez
którego nigdzie się z domu nie ruszam, ani też nie zabrałem
ze sobą perfum Kenzo, których klosz
zawsze chroni mnie przed światem, ale i świat chroni przede mną,
więc sytuacja jest dosyć niebezpieczna, powiedziałbym – napięta.
Czy mimo to, decydujesz się na rozmowę ?
Wiktor Rubin: - Nieobecność
zegarka rozumiem, i doceniam. Nie wiem jak z perfumami, bo siedzę
dosyć daleko i nie odczuwam dyskomfortu. Zaryzykujmy zatem.
Rozejrzę się tylko, czy gdzieś
nie czai się czarny kot albo zakonnica w okularach i możemy
starować. Ok., jest czysto, całe zło mamy już za sobą, teraz
mogą się nam przytrafić wyłącznie dobre rzeczy.
- A będzie jakieś pytanie?
Tak. Bardzo dobry polski pisarz,
Jerzy Pilch, w jednej ze swoich książek, których nazbyt
wiele napisał - albo w jednym ze swoich felietonów, które
też szybko pisze – stwierdził, że facet przed czterdziestką, w
zasadzie nie powinien się odzywać, zabierać publicznie głosu, bo
nie ma nic do powiedzenia. Bo nie może mieć nic do powiedzenia. Ty
masz lat trzydzieści dopiero. Co byś Pilchowi powiedział?
- Hmm… z jednej strony jest to
zrozumiałe, że Pilch tak mówi, że chce zamknąć wszystkim
innym usta, tym przed czterdziestką. Podejrzewam, że ci po
sześćdziesiątce też się nie powinni odzywać; ludzi, którym
wolno mówić stanie się coraz mniej. Nie wiem czy wolno się
odzywać tym z Poznania, czy tylko ci z Krakowa czy Warszawy mogą
być dopuszczani do głosu. Murzyni też, rozumiem, nie powinni się
odzywać…
Nie, o Murzynach Pilch nic nie
napisał. Wyłącznie metrykalnie cenzurował.
- Po prostu podszył się pod
stereotyp, który mówi, że trzeba coś najpierw
przeżyć, żeby potem móc powiedzieć, i jest o poniekąd
słuszne. Ale tylko poniekąd: Rimbaud poetą młodym był i rzeczy
piękne tworzył, podobnie Witkacemu język szybko się rozwiązał,
z dobrymi skutkami, w ogóle częste są sytuacje, kiedy
wczesna twórczość pisarza jest lepsza niż ta późniejsza,
i oby w przypadku Pilcha tak nie było.
Skoro jesteśmy już w sferze
metrykalnej, to kolejny młody – tym razem reżyser teatralny,Jan
Klata, z który niedawno rozmawiałem – stwierdził, że
Wiktor Rubin i Michał Zadara to są bardzo pozytywne dla niego
zjawiska, ponieważ teraz to wy zbieracie „na klatę
wszystkie środowiskowe niechęci, zawiści i złośliwości”
i przejęliście w teatrze tę rolę, którą on musiał
pełnić. Dużo tych ciosów na ciebie spada, posiniaczona
mocno ta twoja klata?
- Czekam na więcej. Ta klatka nie jest
posiniaczona aż tak bardzo, choć parę ciosów w nią
załadowano, ale jak widać, żaden kopniak jej nie połamał. Wizyta
u chirurga nie jest potrzebna. Ani u psychologa.
Co to są za ciosy, o których
Klata wspominał, a ty potwierdzasz? Kto was tym biczem krytyki
niewybrednej chłoszcze? Kto te kopy rozdaje, chce was posiniaczyć?
Dlaczego, i o co w tym wszystkim chodzi?
-Sytuacja jest stara jak świat: kiedy
wchodzi jakiś nowy język, do literatury, czy do teatru,
gdziekolwiek, to podważa istniejące status quo. Podniesione prawice
i okrzyki potwierdzają, że coś jest faktycznie nowe, albo
niewygodne. Nowe wymaga innej percepcji i lektury, a dlaczego jakiś
Pan, profesor, czy uznany krytyk, ma sobie zadawać trud, skoro on
wie co powinno być uznane i dobre?
A publiczność?
- To nie jest publiczność, jak
wiadomo jest to układ; są to ludzie trzymający władzę i pragnący
za wszelką cenę tej władzy się trzymać. Także niedoszli twórcy
teatralni.
Ktoś się szczególne
zasłużył w tej roli Gołoty teatralnego, chciałbyś kogoś w tym
miejscu wyróżnić, uszanować, wypromować, ocalić przed
zapomnieniem?
- Nie lubię się skarżyć, a i urazy
nie chowam, nadstawiam drugi policzek… Wiesz, sytuacja, o której
mówił Jan (Klata – red.) jest normalną: ktoś wchodzi na
rynek, do teatru, zaczyna mówić swoim językiem i stopniowo
środowisko zaczyna się do tej nowości przekonywać, albo nie. Jan
mówił o swojej sytuacji, o tym, że ma już taką pozycję,
że nie musi się już przedzierać…
On to powiedział konkretniej i
obrazowo, o tej jego wojnie w sprawie zajęcia pozycji w teatrze,
zawołał: Chłopaki, posuńcie się ! I chłopaki się
posunęli. I dodał jeszcze: Nie dlatego, że
chcieli, ale dlatego, że musieli.
- Cha, cha, cha…
Podobno jesteś fanem kuchni
włoskiej, czytałem o tym gdzieś w internecie.
- Nie, to żart był.
Że sportem się interesujesz,
kuchnią włoską, naturalną medycyną i internetem –
przeczytałem.
- W takiej zbitce to był żart,
chciałem podszyć się pod konwencję wywiadu do kolorowej prasy.
A szkoda, bo chciałem cię zapytać
jako eksperta od kuchni i medycyny, czy herbata zielona jest
antyrakowa, czy nie? Radzisz pić?
- Radzę pić umiarkowanie. To dotyczy
nie tylko herbaty, a nawet nie jej zwłaszcza.
Cha, cha, cha… I tym byśmy może
zakończyli promocję zielonej. Powiedz, jest gdzieś na świecie
taki teatr, który potrafi zarobić na swoje utrzymanie? Bo
podobno wszędzie, nawet te najlepsze, wymagają dofinansowania.
- W Polsce chyba tak, ale byłem w
Nowym Jorku na Broadway’u na musicalu, za bilet zapłaciłem 100
dolarów, a takich jak ja było 1500…
150 tysięcy dolarów teatr
zainkasował za jeden wieczór! Ale czy to był teatr czy na
przykład Joe Cocker?
- To był teatr, musical „Przebudzenie
wiosny”, zresztą tytuł, który wcześniej reżyserowałem
w Bydgoszczy, więc byłem ciekawy co z tym zrobili Amerykanie.
I jak wypada twój spektakl w
porównaniu z amerykańskim przedstawieniem?
- Wiesz co, trochę inna materia, ale
doceniłem bardzo amerykańską wersję. Krąży opinia, że w
Ameryce nie ma dobrego teatru, a spektakl ten miło mnie zaskoczył.
Rozmachem, bogactwem środków
wyrazu …
- Myślą, po prostu. Bardzo umiejętnie
grał konwencjami, bardzo umiejętnie cytował staroświeckość. Nie
był to jakiś arcydzieło, ale bardzo sprawnie zrealizowany:
oświetlenie, choreografia, gra aktorska, był doskonale dopracowany
w szczegółach; i co najważniejsze budował ciekawe
znaczenia.
Ta Ameryka, w której wszyscy
są zajęci robieniem karier i odchudzaniem, i która – jak
mówi Jan Klata – zamieniła w Polsce kulturę na rozrywkę,
ma jednak coś do zaoferowania?
- To jest stereotyp, że Ameryka nie ma
nic do zaoferowania w kulturze, że zalewa nas kulturą masową. Sam
Nowy Jork ma setki galerii, w ciągu miesiąca byłem na koncertach
Haydena, Ute Lemper, były spektakle baletowe z Francji. Niska
kultura to kino polskie, a nie kino amerykańskie. Polska sama
zmieniła kulturę na rozrywkę, właściwie to można powiedzieć,
że w Polsce kapitalizm, a nie Ameryka, zmienił kulturę na
rozrywkę. Włącz telewizor, idź do kina.
Czy Ameryka ma swoją własną
wielką kulturę, czy raczej tylko wypracowała mistrzowską
sprawność w wybieraniu gotowych kulturalnych kąsków z
różnych zakątków świata?
- Myślę, że to i to. Jak mówi
ekonomia - wymiana napędza gospodarkę, z kulturą jest podobnie.
Na twoim spektaklu we Wrocławiu…
- „Terrodrom Breslau”.
Tak. Tam zjawiły się tłumy. Z
recenzji gazetowych można było wynieść wrażenie, że Wrocław
stanął na czas grania tej sztuki, ty grałeś tych spektakli ile…
sześć?
- Dwadzieścia? Sto osób na
każdym.
Dwa tysiące ludzi obejrzało twoją
świetną sztukę, czy ciebie to zadowala? To pewnie niestosowne
porównanie, ale dwa tysiące to jest daleko mniej, niż
wynoszą codzienne zwroty gazety Dziennik.
Skromna jest skala oddziaływania twojej sztuki, jesteś właściwie
skazany na elitarność. Czy taki teatr ma być?
- Rzeczywiście można zrobić takie
porównanie ilościowe, i wtedy faktycznie teatr wypada marnie.
Mam taką świadomość, że więcej osób prawdopodobnie
przeczyta recenzję ze spektaklu, niż go obejrzy, więc ta recenzja
może być istotniejszym źródłem informacji od spektaklu…
To trochę bezbronni jesteście…
- Tak, ale z drugiej strony, porównanie
jakościowe wypada inaczej, bo teatr przez dwie godziny może więcej
zrobić niż recenzja - bo jej lektura trwa dwie, trzy minuty –
może głębiej osiąść w odbiorcy, ma szanse na jakościowe,
lepsze „rażenie”…
No, to jest oczywiste, że teatr
jest tak dramatycznym środkiem oddziaływania, z którym
recenzja jakiegoś tam wymądrzalskiego nie może się równać,
bo tak jak gazety, które dzisiaj ekscytują przez chwilę a
jutro wylądują w koszu, ona tam też powędruje, a teatr się
wynosi, zabiera ze sobą i długo jeszcze przetrawia sam na sam ze
sobą. Nie musimy się tu nawzajem przekonywać Powiedz, czy fakt, że
teatr w Polsce wymaga dopłat - jest na utrzymaniu urzędników
marszałkowskich lub ministerialnych - uprawnia taką tezę, że to
oni właśnie, bardziej od reżyserów i dyrektorów
teatrów, decydują o repertuarze? Ty występujesz z jakimś
nowym, świetnym projektem, ale na jego realizację potrzebne są
pieniądze, o których decydują urzędnicy właśnie. Nie
dadzą – to nawet najlepsza sztuka się nie urodzi.
- Nie do końca tak jest, ja bym nie
wyolbrzymiał tego problemu. Na przykład Teatr Mieszkowskiego we
Wrocławiu pokazuje, że twoja teza nie jest do obrony. Mieszkowski
podjął bardzo radykalną drogę repertuarową – nie znajdziemy
tam w repertuarze ani farsy, ani bajki, czyli czegoś co jest
kompromisem w relacji teatru z urzędnikami. Nie znajdziemy tam
przedstawień, które Mieszkowski wyprodukował chcąc schlebić
publiczności mieszczańskiej, czy też tej urzędniczej. Są tam
wyłącznie spektakle, które są wyrazem jego stricte
artystycznej drogi…
Ale w chwili, kiedy rozmawiamy pan
Mieszkowski jest już zagrożony, urzędnicy pogrozili palicem…
- Jest zagrożony od samego początku
urzędowania, ale jego układ nerwowy jakoś sobie z tym radzi.
Jedzie „po bandzie”, ale inaczej nie można, inaczej się nie
opłaca. Jarzynie w Warszawie, od iluś tam lat udaje się prowadzić
teatr taki, jaki on chce, w pełni autorski, podobnie Mikołajowi
Grabowskiemu, który realizuje bardzo odważny repertuar, a
przypomnijmy, że jest to scena Narodowa. Myślę, że zależy to od
osobowości i determinacji dyrektora, nie jest aż tak dramatycznie,
by mówić o jakimś zniewoleniu. Zawsze pewna część ludzi,
stary układ , jak np. we Wrocławiu, próbuje wykorzystać
sytuację teatru, do walki o prywatne cele, własną pozycję. W
Polsce nie lubi się ludzi, którzy myślą inaczej niż
urzędnicy. Wiadomo urzędnikowi musi się zgadzać w rubryce, jak
się nie zgadza to jest problem. Z drugiej strony masz tyle wolności
na ile cię stać.
Gdybyś miał taki komfort, że masz
do dyspozycji wszystko co chcesz, co jest potrzebne do zrobienia
wszystkiego co tylko byś chciał, to robiłbyś ten sam Teatr, który
teraz robisz, czy coś byś innego robił?
- Wiesz co, ja nie mam poczucia
jakiegoś ograniczenia w tym momencie, ze strony dyrektorów
teatru repertuarowego. Robię to, co chcę, więc pewnie sytuacja
wyglądałaby podobnie.
Czyli, też w wypadku Wiktora Rubina
- chłopaki już się posunęli?!
- Powiedzmy, że się posuwają.
Teraz robisz w Bydgoszczy, Hłaski…
-Już zrobiłem.
…”Drugie zabicie psa”.
Mógłbyś powiedzieć dlaczego warto/trzeba
obejrzeć Marka Hłaski „Drugie zabicie psa”
w reżyserii Wiktora Rubina? Tak, żebyśmy mogli zarekomendować to
wydarzenie teatralne morelowym czytelnikom.
-Powstał dobry spektakl, dla mnie
ważny z kilku powodów. Pierwszy jest taki, że zmieniłem
język, którym opowiadam spektakle – w tym jest więcej
iluzji, więcej czwartej ściany; jest więcej człowieka, mniej
kalek kulturowych, choć te występują i są ważnym elementem. Po
drugie dlatego, że jest świetne aktorstwo. Po trzecie, oprócz
warstwy fabularnej „Drugiego zabicia psa” - którą
czytelnicy Hłaski znają, więc o niej nie będę mówił -
prowadzona jest gra znaczeniami, i w związku z tym wyłania się
spektakl, którego głównym tematem jest aktor,
manipulacja aktorem, sytuacja władzy na linii aktor-reżyser. To
jest spektakl, który mocno wchodzi w temat teatru, w związku
z czym jest bardziej od innych osobisty dla mnie i dla aktorów.
I to wszystko jest u Hłaski? To
jest jeszcze Hłasko?
Hłasko zatrzymał się na poziomie
aktora w rzeczywistości, trochę tak, jak opisywał to Goffman w
książce „Człowiek w teatrze życia codziennego”. Hłasko w
swojej powieści pokazał jak budujemy role, jak dobieramy do tego
scenerię i rekwizyty, jak fabularyzujemy działanie. W spektaklu
starałem się tę warstwę zachować, dodając do tego problem
etyczności w sztuce, granic manipulacji. Jak daleko możemy posunąć
się we wzajemnej manipulacji w celu pokazania jakiejś „prawdy”;
zainteresował mnie koszt wytwarzania „prawdy” na użytek sztuki.
To jest taki powrót do pytań etycznych, jakie kiedyś
zadawało polskie kino moralnego niepokoju w okresie demoralizacji za
czasów PZPR. W teatrze nikt nie zadaje sobie pytania o etykę
pracy w teatrze, etykę aktora, reżysera. Wszyscy znamy duże koszty
pracy w teatrze, ale nie pytamy o ich sens, czy wartość. Łatwo się
poświęca człowieka w imię sztuki. Chciałem zapytać o granicę.
Zadałem to pytanie sobie i aktorom na oczach widzów.
Podobno im tekst jest doskonalszy
sam w sobie, to trudniej go adoptować na sztukę teatralną. Ja
osobiście, jako widz, uważam, że trzeba cierpieć na ubóstwo
wyobraźni, albo na brak tworzywa totalny, żeby zamachnąć się na
takie rzeczy, które widziałem: „Moskwa Pietuszki”
Jerofiejewa – z udziałem, a chyba i w reżyserii Mariana Opanii; z
powerowej książki wyszedł smętny bohomaz
teatralny o rozmytych konturach; druga rzecz to próba grania
tekstów Pilcha w teatrze – bez uszczerbku na zdrowiu nie
obejrzysz do końca; a rzecz trzecia i najgorsza dla mnie, to jest
teatrologizowanie prozy Masłowskiej (- Już kończymy! – do pokoju
wchodzi aktor i pokazując na zegarek daje do zrozumienia, że
reżyser jest pilnie potrzebny w innym miejscu – red.) i nie ma w
tym jej winy, bo to jest przecież pisarka, która stworzyła
kawał nowego, bardzo indywidualnego i przełomowego pisania, z
którego teraz mogą spokojnie rżnąć inni piszący; ona
stworzyła taką wyjściową surówkę. Moje pytanie jest
takie: czy mam rację?
- Nie widziałem tych spektakli,
o których mówisz. Doskonały tekst nie istnienie.
Doskonały to jest Pan Bóg. Im lepszy, im doskonalszy, tekst
tym lepszy partner do dyskusji. Niebezpieczeństwo pracy nad tekstem
uznanym za „doskonały” polega na tym, że skoro robimy wielką
literaturę, to ona jest wielka, nienaruszalna, więc nie dyskutuje
się z nią.
Może właśnie tak jest, i nie
warto jej udoskonalać, zmieniać, bo ona jest już dziełem
skończonym?
- Ja nie uważam, że istnieje dzieło
skończone. Jeżeli dany tekst jest inspirujący dla ciebie, to
trzeba go przetwarzać dalej, tak jak masz wątek Elektry
przetworzony w dziesięciu dramatach - tak jak u Hofmansthala, jak
masz u Racine’a. „Sen nocy letniej” jest przetworzony u
Lynch’a w „Ogniu krocz ze mną”, gdzie „Sen nocy
letniej ”jest takim materiałem wyjściowym, z którego
Lynch wziął strukturę i temat, resztę stworzył sam. Tak, jak
„Hamlet” jest zawarty w ”Fanny i Alexander”
Bergmana. „Fanny i Alexander” to przetworzony „Hamlet”.
Takie przetworzenia potwierdzają uniwersalność dzieła, a nie jego
skończoność, czy doskonałość. Oczywiście, „Sen nocy
letniej” i „Hamlet” są arcydziełami, ale dlatego,
że nimi są, to powinny dalej inspirować. Chodzi mi o to, że nie
można się zatrzymać tylko na autorze, którego wystawiamy,
trzeba z nim pójść w przygodę dalej, zobaczyć co z tej
miłości wyjdzie, jakie dzieci się narodzą. W innym przypadku,
zostaniemy – jak to się mówi – wyruchani przez autora;
trzeba odbyć miłość wzajemną, z której obie strony będą
miały zysk. W innym przypadku powstaną bryki, Biblia Pauperum na
scenie.
A skąd wiesz do którego
autora/tekstu zapałać miłością, i kiedy to wiesz? Że, na
przykład, zrobisz Hłaskę i z tego wyjdą piękne, interesujące
dzieci?
- Czytam i wiem.
Ponieważ czas nam się kończy…
- A szkoda, bo właśnie zacząłem się
wciągać w tę rozmowę.
I ja żałuję, ale twoi aktorzy już
się o ciebie dopominają i co chwilę otwierają drzwi i dają nam
znaki, że ta rozmowa już się ma zakończyć. Pozwól, że
jeszcze ci się z czegoś zwierzę: otóż szalenie ci
współczuję, że nie czytałeś dotąd dobrego tekstu, że
nie miałeś okazji czytać tekstów doskonałych, i pozwól
zatem, że w tej sytuacji polecę ci „Morele i Grejpfruty”
- Cha, cha, cha!...
Dariusz Łukaszewski
Komentarze:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.
ciekawe poprosze o dane osobiste, ja tez mam nerwice i dramat wokol mnie, a czy ja juz jestem czlowiekiem? pozdrawiam anty