Czytelnia człowieka dla ludzi
Bezpowrotnie utracona leworęczność Jerzego Pilcha
Jerzy Pilch
Bezpowrotnie utracona leworęczność
Wydawnictwo Literackie 1998
Rozdział pierwszy
o uleganiu narkotycznemu urokowi średeniego personelu medycznego.
Rękopis znaleziony na korytarzu szpitalnym
…w szpitalnej piżamie, w szpitalnym szlafroku
wędruję przez szpitalny korytarz.
Czarniawy kanalarz wyjątkowo nikczemnego
wzrostu śpi kamiennym snem na stojącym pod dyżurką
łóżku, lucyferycznie smolisty zarost, monarchicznie
zmierzwiona czupryna i imperialne zaniedbanie
cielesne pozwalają na domysł, iż być może
nie jest to zwykły szeregowy kanalarz, może to jest
ktoś znaczny, ktoś wysoko w kanalarskiej hierarchii
stojący, może nawet jest to — kto wie — sam
król kanalarzy. Dyszy ciężko, rzęzi w delirycznym
śnie niczym zarzynany bawół i akurat w chwili, gdy
mijam królewskie łoże, nad którym lśni neonowy
baldachim z krwawym napisem: ,,Punkt pielęgniarski",
akurat w chwili, gdy staję na palcach, gdy
stawiam jak najlżejsze kroki, by nie zakłócić pełnego
niepojętej grozy snu, on budzi się raptownie,
siada na łóżku i krzyczy boleśnie:
— Gdzie jest moja odzież? Gdzie jest moja odzież?
Ciąg dalszy Klick!!!
— A skądże do k... nędzy ja mam wiedzieć,
gdzie jest twoja odzież — odpowiada mu zaspanym
głosem Jędruś o nieposłusznych rękach.
Jędruś imał się wszystkich zawodów ludzkości,
był gastarbeiterem we wszystkich krajach świata,
wszystko potrafi zrobić, wszystko zreperuje, wszystko
skonstruuje, posłuży się z wprawą każdym narzędziem,
posłuszny jest mu zarówno najdelikatniejszy
śrubokręcik, jak i najcięższy topór, i teraz
zresztą także nie sposób nie pomyśleć, iż Jędruś
dalej dzierży w swych masywnych łapach jakiś niewidzialny
młot pneumatyczny albo fantom innego,
działającego w oparciu o zasady nieobliczalnych
kinetyk, urządzenia. Wszędobylskie ręce Jędrusia
poruszają się nieustannie, uruchamiają niedostrzegalne
dla zwykłych śmiertelników mechanizmy,
przesuwają powietrzne dźwignie, daremnie próbu-
ją udowodnić tezę nie do udowodnienia, iż świat
jest stabilny. Mijam Jędrusia o nieposłusznych rękach
i zaglądam do sal, w których inni męczennicy
strachu i rozpaczy posnęli wreszcie w jakiej takiej
uldze, idę dalej, idę w kierunku znajdującej się na
końcu korytarza Sali Intensywnego Nadzoru Medycznego,
z której dochodzi przedśmiertny skowyt
kogoś, kto może jeszcze żyje, idę szpitalnym korytarzem
i czynię to co i wy, moi bracia straceńcy,
czynilibyście na moim miejscu. Idę i ulegam narkotycznemu
urokowi średniego personelu medycznego.
Uśmiecham się głupkowato i gapię bezwstydnie
na siostrę Reginę, na siostrę Anitę, na siostrę Kasię,
na siostrę Mariolę i na siostrę Violę zwłaszcza.
Jestem w środku mitu, jestem w samym sednie
archetypicznej emocji, od wieków wszakże wiadomo,
iż średni personel medyczny bywa źródłem
nie lada doznań. Mityczne sanitariuszki, siostry
miłosierdzia, pielęgniarki, felczerki wszystkich
epok, ileż poruszających serce legend i pieśni
o nich ułożono.
Ponieważ mam sporo czasu (na wędrówkach po
szpitalnym korytarzu całe dnie mi przechodzą),
spróbuję to zjawisko (zjawisko specjalnego czaru,
jakim promieniuje średni personel medyczny) ująć
od strony teoretycznej. Otóż moim zdaniem niesły-
chane emocje, jakie budzą w mężczyznach, czy jak
kto woli pacjentach, siostry pielęgniarki, nie biorą
się ani z ich czułości, ani z opiekuńczości, ani z ich
sterylnej czystości, ani z innych cech anielskich. To
znaczy, wszystkie wymienione atrybuty są obecne,
mają znaczenie i działają silnie, ale nie są one wy-
łącznie przywilejem średniego personelu medycznego.
Czuła, opiekuńcza i sterylnie czysta może
być wszakże zarówno doktor praw, jak i konduktorka
pociągu dalekobieżnego, maklerka giełdowa
i redaktorka ,,Tygodnika Powszechnego", wyczynowa
sportsmenka i ekspedientka sklepu nocnego.
Czułe, opiekuńcze i sterylnie czyste mogą być,
prawdę rzekłszy, przedstawicielki wszelakich profesji.
Natomiast kobiety z księżycowego świata
medycyny, siostry pielęgniarki, sanitariuszki, lekarki,
praktykantki, są także w niepokojący sposób
oswojone z ludzką cielesnością, z fizjologią, z najciemniejszą
stroną tej fizjologii.
Kiedy dochodzę do progu Sali Intensywnego
Nadzoru Medycznego i kiedy patrzę, z jaką swobodą
uwijają się one wokół leżących tam półzwłok
nieprzytomnego narkomana, kiedy widzę, jak
wprawnie smarują jego ropiejące odleżyny, uruchamiają
aparaturę pozwalającą mu oddychać, oprzyrządowują
to roślinne ciało przewodami uruchamiającymi
najwstydliwsze funkcje fizjologiczne,
kiedy widzę, w jak naturalny sposób oswojone są
z najkłopotliwszymi reakcjami, zakamarkami i substancjami
ludzkiego jestestwa — pojmuję, iż to co
jest w tym zawodzie i w tym powołaniu najbardziej
czarującego, to proste przyzwolenie na bliskość
cudzej fizjologii. One są opiekuńcze, czułe i sterylnie
czyste, ale jest też w nich niesłychana swoboda
dotyku. One bez oporów dotkną, przewrócą z boku
na bok i obmyją czyjeś upodlone, składające się
wyłącznie z kruszejących kości i parszywiejącej
skóry ciało. Żywe szkielety, w których na przykład
najtęższą częścią nogi była rzepka kolanowa, widywałem
dotąd na filmach dokumentalnych. Ten, co
leży na Sali Intensywnego Nadzoru Medycznego,
wygląda tak samo. Siostry pielęgniarki ratują, czynią
co mogą, z całych sił trzymają go po stronie
życia, on wszakże na razie nie wie, że one go
dotykają. On w ogóle nie wie, że są przy nim Anita,
Viola i Mariola, istoty nie z tej ziemi. Ale reszta, co
jest przytomna, wie. My wszyscy, cośmy ledwo,
ledwo z powrotem na własnych łapach zaczęli łazić,
dobrze wiemy, że w każdej chwili możemy
doznać łaski dotyku, łaski zmierzenia ciśnienia, łaski
zastrzyku albo nawet laski pobrania krwi. Toteż
wciągają się opuchnięte brzuchy, prężą cherlawe
piersi, kunsztownie drapują szaty szpitalne. Ach,
my dobrze wiemy, że nie jesteśmy dla nich mężczyznami
z krwi i kości, ale rodzajem przykrej substancji,
uciążliwym obiektem pracy. Ale przecież ci,
co właśnie kroczą w kosztownych kapeluszach ulicą
Floriańską, też przeważnie bywają ruchomą materią,
na którą w dodatku żadna pielęgniarka nie
spojrzy. A poza tym bez przesady z tą męską skrom-
nością. Powiem brutalnie: kto umie grać w piłkę,
ten strzela gola i w szpitalnej piżamie.
Król kanalarzy ocknął się na dobre i na rachitycznych,
niepewnych, niemowlęcych nóżkach
krąży po oddziale w poszukiwaniu lustra wiszącego
na odpowiedniej niskości. Król kanalarzy pragnie
bowiem rozjaśnić swe mroczne oblicze, czyli
— mówiąc po ludzku — pragnie się ogolić. Najstraszliwsze
i na szczęście w połowie tylko czytelne
przekleństwa sypią się z jego wciąż jeszcze na
wpół zesztywniałych ust — wszystkie zwierciadła
są na wysokościach dlań niedostępnych. Toteż
w końcu wznosi chybotliwą piramidę ze szpitalnych
stołków i taboretów i wspina się, i staje na
szczycie, i namydla twarz. Tylko ludzie prawdziwie
upadli, tylko ci, co zaznali najgłębszej rozpaczy,
potrafią tak zapamiętale dążyć do poprawy
i doskonałości. Wszakże w każdej chwili ten władca
kloszardów może runąć i roztrzaskać sobie czaszkę
o beton, desperacko jednak pragnie w razie
czego polec jako człowiek ogolony. Z duszą na
ramieniu asekuruję to nadmierne w swej karkołomności
higieniczne przedsięwzięcie, on patrzy
na mnie uważnie, widzę w lustrze odbicie jego
półzwierzęcych rysów, niechybnie lada chwila
runie kolejna sekwencja nieczytelnych przekleństw.
I istotnie, król kanalarzy na moment unosi berło
pędzla i mówi:
— Czytał pan może Tortilla Flat Steinbecka?
Czytał pan? Otóż moim zdaniem Steinbeck znał
problem alkoholizmu z autopsji. Tak sądzę, choć
trudno mi definitywnie wyrokować.
Tam i z powrotem wędruję szpitalnym korytarzem,
krążę pomiędzy Salą Intensywnego Nadzoru
Medycznego, w której ważący piętnaście kilo dwudziestolatek
to traci, to odzyskuje przytomność,
a kompleksem sanitarnym, w którym wolno palić.
W kompleksie sanitarnym kłębi się tłumek roztrzęsionych
alkoholików, palą desperacko papierosa
za papierosem, przysięgają jeden przed drugim i na
wszystkie świętości, iż już nigdy, przenigdy nie
wezmą do ust kropli wódki i z wstydliwą nostalgią
spozierają przez okno, za którym dobrze widać
niedalekie sklepy, budkę z piwem i kolegów radośnie
buszujących na wolności.
Idą tu jedno za drugim przygodowe opowiadania,
zapierające dech historie o nocnych koszmarach,
o straszliwych głodach nie do zaspokojenia,
wesołe przypowieści o przeróżnych sposobach ukrywania
flaszek przed udręczonymi żonami, o stratach
i zgubach nie do odzyskania. Rozpacze, płacze,
śmiechy i wiwaty. Młodziutkie ćpunki śpiewają
pod prysznicem straceńcze piosenki, dreszcze
człowieka przechodzą, jest pięknie, ale znikąd
ocalenia.
Wędruję szpitalnym korytarzem, ulegam magicznemu
urokowi średniego personelu medycznego
i po pewnym czasie, zorientowawszy się w tym
i owym, liczyć zaczynam na pomoc psychologa.
Rozmowa z psychologiem — myślę — powinna mi
pomóc, po rozmowie z psychologiem, kto wie, może
nawet dyrektora wydawnictwa Znak uda mi się
opisać. Tak, niewątpliwie, psycholog, człowiek
wykształcony (zielone oczy, warkocz do pasa, rocznik
na oko sądząc sześćdziesiąty ósmy) ukoi moją
skołataną duszę, powie, co robić i od czego zacząć.
I zaraz po śniadaniu ustawiam się w kolejce do
psychologa z warkoczem. Ustawiam się w kolejce,
już jestem pod drzwiami gabinetu i, jak zwykle,
ponoszę klęskę. Przede mną był tu, niestety, Jędruś
Parkieciarz i odbył z psychologiem z warkoczem
rozmowę wprawdzie krótką, ale na tyle doniosłą, iż
w jej wyniku psycholog z warkoczem przerwała
pracę, kto wie na jak długo. Jędruś mianowicie
odpowiedział psycholog z warkoczem pytaniem na
pytanie. — Dlaczego pan pije? — zapytała ona. —
A dlaczego pani nie pije? — odparł on, i tak to się
skończyło.
Koniec pierwszego rozdziału.
Jerzy Pilch
Bezpowrotnie utracona leworęczność
Wydawnictwo Literackie 1998
Ilustracja Klick!!!
Komentarze:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.