26 kwietnia 2024, piątek

Czytelnia człowieka dla ludzi

Andrzej Makarewicz

Oni

 




Spójrzcie na nich. Tylko spójrzcie. Zobaczcie, to oni.

ilustracja: Tomasz Bohajedyn



Idą, tam, nad rzeką. Widzicie ich? Widzicie, pewnie, że widzicie. Ale oni nie widzą was. Bo oni w ogóle nic nie widzą. Nic poza sobą. Ona widzi tylko jego, on widzi tylko ją. I nic i nikogo więcej. Wy jednak ich widzicie i możecie ich przez chwilę poobserwować. A ja razem z wami popatrzę na nich, dopóki ich stąd widać.

     Zobaczcie, jak idą razem, trzymając się za ręce. Nie… oni nie idą, oni suną, unoszą się w powietrzu parę milimetrów nad ziemią… zwłaszcza wtedy, gdy patrzą sobie w oczy. Albo wtedy, gdy on pochyla się i szepcze jej coś do ucha, na końcu lekko dmuchając, tak, żeby przeszedł ją dreszcz. Dreszcz, który tak lubi, który przechodzi ją jeszcze tylko wtedy, gdy odbiera od niego telefon, po tym, jak nie widzą się przez jakiś czas.

     Ile oni mogą mieć lat? On ma pewnie nie więcej niż osiemnaście, ona najwyżej siedemnaście. Najlepszy wiek. On ma długie włosy, a na sobie koszulę w kratę i krótkie wojskowe spodnie. Ona ma krótsze włosy, rude, prawie czerwone. Nosi zwiewną sukienkę do kolan, a na nogach ma glany. Fajnie to wygląda. Zwłaszcza, że cała poobwieszana jest koralikami i rzemykami.

     Idą jeszcze kawałek dalej i siadają na trawie. On opiera się o mały murek, a ona siada między jego nogami i opiera się o niego. Wtedy on zamyka oczy i wącha jej włosy. Ciekawe o czym myśli? Czy w ogóle jakieś myśli przechodzą mu przez głowę? Czy jest całkowicie i wyłączony i po prostu jest mu dobrze? Pewnie tak… wdychając jej zapach, oddaje się w zupełności tej jednej chwili. Jest mu dobrze.

Z nią. Nic więcej nie istnieje. Żadne kłopoty, żadne problemy. Nie ma ich. Nie ma starych, którzy robią awantury, żeby posprzątał pokój, ściszył muzykę, wziął się za naukę, pogodził z bratem. Starych, którzy chcieliby, żeby ściął włosy, przestał słuchać tego wrzaskliwego rocka, zaczął się ładnie ubierać i zapisał się na kółko geograficzne w szkole. Żeby uczył się dobrze i wyszedł na ludzi. Żeby był najlepszy w szkole. W szkole, która chce z niego zrobić kogoś, kim nie jest. Chce z niego zrobić wartościowego członka społeczeństwa. A przecież on pierdoli społeczeństwo. Nie identyfikuje się z nim, nie czuje się jego częścią, odcina się od niego. Gdyby mógł, to w ogóle nie chodziłby do szkoły, której tak szczerze nienawidzi. Za jej reguły, którym nie chce, nie może się podporządkować. Nienawidzi nauczycieli, którzy są tylko małymi, chorymi z nienawiści i przepełnieni kompleksami ludźmi. Tylko dlatego, że mają władzę w postaci dziennika i długopisu, tłamszą takich jak on. Nie znoszą indywidualistów i wyładowują się na nich, tylko dlatego, że kiedyś też byli młodymi indywidualistami, mieli wielkie plany na przyszłość, a wszystko spierdolili i wylądowali jako nauczyciele w szkole.

     Takie ma problemy. Ale nie, nie myśli o nich. Całuje tylko jej kark i przymyka oczy. Ona wyciąga rękę do tyłu i głaszcze go po twarzy. Jej palce zatrzymują się na małej bliźnie nad jego lewym okiem. Dopiero to przerywa jego miłosną medytację, wytrąca go z błogiego stanu. Przypomina sobie, skąd ma tę bliznę. To była takie nieprzyjemne zdarzenie z przed pół roku. Nieprzyjemne, ale doprowadziło do najpiękniejszej chwili w jego życiu.

     Jechał do niej autobusem. Było już dosyć późno, ok. dziewiątej wieczorem. Kilka przystanków przed tym, na którym miał wysiąść, do prawie już pustego autobusu wsiadło trzech miłośników mody sportowej. Od razu skierowali się w jego stronę. Stanęli tuż obok i zaczęli go wyzywać, od brudasów, śmieci skurwysynów, pedałów, kutasów. Starał się nie reagować. Patrzył co się dzieje za oknem. Oglądał zmierzch, zachód słońca nad miastem. Patrzył na kobietę, która szła bardzo szybkim krokiem pchając przed sobą dziecięcy wózek, widział stojącego w bramie kamienicy mężczyznę bez nogi, dwóch młodych chłopaków ścigających się na rowerach, mężczyznę zamykającego sklep spożywczy. Żeby nie zwracać uwagi na sytuację, zaczął liczyć samochody mijające autobus. Ale wyzwiska się nasilały. Trzech parchów w dresach zaczęło go popychać i ciągnąc za włosy. Wtedy, choć obiecywał sobie, że nie da się sprowokować, nie wytrzymał. Rzucił w ich stronę wiązankę bluzgów, tak kwiecistą, że nie powstydziłby się jej Tarantino. Napastnicy oniemieli. Wtedy wybrał sobie najbardziej agresywnego z nich i wyprowadził przepiękny, idealny cios w nos napastnika. Tamten padł na podłogę autobusu i zalał się krwią. Niestety było jeszcze dwóch sportowców. To po nich ma pamiątkę.

     Gdy wysiadł z autobusu przykładając do zakrwawionej twarzy zdjętą z nadgarstka bandanę, ona czekała na niego na przystanku. Podbiegła, przytuliła go i zaczęła płakać. Nawet nie zapytała co się stało, opowiedział jej później. Wzięła go za rękę i zaprowadziła do siebie do domu. Położyła go na kanapie, a jego głowę oparła na swoich kolanach. Opatrywała mu twarz gazą, wodą utlenioną i swoimi łzami.

     Otworzył oczy i zobaczył ją, troskliwą, przejętą, kochającą.

     - Kocham cię – powiedział. I nigdy wcześniej nie kochał jej bardziej niż w tym momencie.

     - Ja też cię kocham – odpowiedziała, a jej łza spadła na jego usta.

Ale teraz przestaje o tym myśleć, bo jej dłoń przyciąga jego głowę. Patrzcie, całują się. Znacie piękniejszy widok, niż dwoje zakochanych w sobie po uszy, całujących się namiętnie młodych ludzi? Ja też nie.

Ale patrzcie uważnie, bo teraz czas na nią. Teraz ona, całowana przez niego, odpływa. Oddala się od problemów, które tak bardzo podobne są do jego zmartwień. Akurat ona ma fajną szkołę, w której ma dobrych kumpli i wyluzowanych nauczycieli. Z wychowawczynią dogaduje się bez problemów i lubi jeździć na szkolne wycieczki. Ma świetnego pedagoga szkolnego. Lubiła czasami wpadać do niego na herbatę i papierosa. Papierosa, którym on ją częstował. Taka to była fajna szkoła.

Za to jej rodzice przebijali jego rodziców we wszystkim. Jego awantury były niczym przy jej. Nie wolno jej było słuchać swojej muzyki, gdy rodzice byli w domu (na szczęście to zdarzało się rzadko), codziennie wrzeszczeli na nią, żeby się przebrała w normalne dziewczęce ciuchy, a matka, która miała szefa-kochanka, potrafiła uderzyć ją w twarz, bo „znów ubrała się jak dziwka”. Codziennie, dosłownie dzień w dzień, przy każdym obiedzie, rodzice próbowali zmusić ją do jedzenia mięsa, robiąc awantury o jej twardy wegetarianizm. Ale najgorsze było to, że gadali jej, żeby go zostawiła. Żeby zerwała z tym obdartusem, z którego nigdy nic dobrego nie wyrośnie i który sprowadza ją na złą drogę. Oczywiście nigdy nie dali mu tego odczuć, zawsze byli dla niego mili, cholerni hipokryci. Ale gdy tylko wychodził, zaczynali namawiać ją do tego, by go zostawiła. Nigdy mu o tym nie mówiła. Jakby mogła?

Chciała być już dorosłą, chciała skończyć szkołę, znaleźć jakąkolwiek pracę i wynieść się od rodziców, których już od dawna nie kochała, z którymi nic ją nie łączyło.

Ale na szczęście teraz o tym nie pamięta. Na szczęście teraz jej myśli swobodnie dryfują od tego co się teraz dzieje, od tego jak on całuje jej usta, jej nos i oczy, jak delikatnie głaszcze jej szyję, zatrzymują się na chwile przy wspomnieniu dnia, w którym się poznali, gdy nie mogła zasnąć myśląc o nim i starając się przywołać jego dokładny obraz w myślach, a później dryfują dalej do wiosennego poranka, tego roku, gdy spacerowali po trawie wzdłuż płotu jakiejś budowy. Jej myśli biegną do tego momentu, gdy zatrzymała się i zajrzała przez szparę w blaszanym parkanie i powiedziała, żeby zobaczył sam, jakie śliczne błękitne kwiatki rosną koło głębokiego wykopu. On nie spojrzał. Niewiele myśląc przeskoczył przez płot i zniknął po jego drugiej stronie. Stała, jak wryta z uśmiechem zaskoczenia na twarzy. Później zaczęła po cichu go wołać, ale nie odpowiadał. Zaczęła się o niego denerwować. Po minucie usłyszała krzyk ciecia pilnującego budowy. Krzyczał, żeby się gówniarz zatrzymał, bo go poszczuje psem. I rzeczywiście za chwilę usłyszała szczekanie. Wtedy zaczęła już krzyczeć, żeby uciekał. I po chwili wyłonił się zza płotu, wdrapał się na niego i sprawnie zeskoczył na ziemię. W ręku trzymał pokaźny bukiet błękitnych polnych kwiatów. Dał jej go i pocałował w czoło. Powiedziała, że jest wariatem i żeby nigdy więcej nie robił czegoś takiego. Udawała, że jest na niego zła, ale w rzeczywistości była zauroczona jego zachowaniem, była dumna i szczęśliwa, że on kocha właśnie ją.

Wzięła go za rękę i powąchała kwiaty.

- Kocham cię – powiedziała.

- Ja ciebie też kocham - odpowiedział, a ona niepostrzeżenie wsunęła jeden kwiatek do kieszeni jego kurtki.

Ale teraz patrzcie, jej myśli są już zupełnie jasne. On też już otrzeźwiał, bo nadszedł czas, gdy muszą wracać do swoich domów. Wstają i przytulają się jeszcze do siebie. On zaczesuje niesforny kosmyk jej czerwonych włosów za ucho. Całują się jeszcze przez chwile i chwytają się za ręce. Widzicie? Już idą w stronę przystanku. On ją odprowadzi, wsadzi do tramwaju i pomachają sobie na pożegnanie. Ruszą do domów, jeszcze szczęśliwi, jeszcze pełni miłości, którą dawali sobie tego dnia, ale już zaczynający za sobą tęsknić.

Widzicie, jakie to piękne? Tak, piękne. Szkoda tylko, że gówno z tego będzie.

Nie dalej niż za pół roku ona go rzuci, głupia suka. Pewnie spodoba jej się nowy chłopak w jej klasie. Zacznie z nim flirtować i zanim się obejrzy, na długiej przerwie będzie się całować z nowym w ubikacji. Będzie miała tak zawrócone w głowie, że zerwie z nim bez większych problemów, powie mu, że to już koniec, że to nie ma sensu. Może później będzie miała wyrzuty wspomnienia, albo będzie rozczulać się na wspomnienie pięknych chwil, jakie razem przeżyli. Ale najpierw będzie zafascynowana nowym chłopakiem.

Albo może zerwie z nim ot tak, po prostu. Znudzi jej się, albo uzna, że coś się zmieniło i już nie jest tak fajnie, jak było kiedyś. Powie mu o tym przy tym murku, o który przed chwilą siedzieli oparci, powie mu i sama ruszy do tramwaju. Zostawi go samego, płaczącego i nie rozumiejącego nic z tego, co się właśnie stało. A on powie sobie, że już nigdy się nie zakocha. I, jeśli będzie miał pecha, dotrzyma tej obietnicy.

Chociaż może nie. Może to on okaże się skurwysynem i wszystko spieprzy. Może to on, gdy ona pojedzie na wycieczkę szkolną, albo z rodzicami na działkę (bo będzie musiała), pójdzie na imprezę. Upije się tam z kumplami i „niechcący” przeleci jakąś chętną panienkę.

Albo wymyśli sobie, lub przekonają go koledzy, że ona stara się go kontrolować i że stał się pantoflarzem. Bez sensu zerwie z nią łamiąc jej serce, które tak do końca nigdy się nie zagoi. Kiedyś, gdy będzie miał czterdzieści lat uzna, że był to największy błąd w jego życiu. Ale wtedy będzie już za późno.

Nie bądźcie tacy zdziwieni, tak to się musi skończyć.

Niestety, najpiękniejsza, młodzieńcza miłość nie może trwać wiecznie. A najgorsze w niej jest to, że zdarza się tylko raz w życiu.

 

Ale na razie popatrzcie ze mną, jak odchodzą trzymając się za ręce i kochając się jeszcze…

 


Andrzej Makarewicz

Opowiadanie zilustrowano grafiką Tomasza Bohajedyna "Kamikadze".

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.