Burmistrz i żona burmistrza

Burmistrz i żona burmistrza (opowiadanie)
Ilustracja: Kenne Gregoire, 1051 -, Klick!!!
Był grudzień, pierwszy prawdziwy dzień zimy, bo zaczął padać długo oczekiwany śnieg.
Ale niebieski.
Burmistrz Jerzy wszystkie wstęgi do przecięcia na zdjęciu w regionalnej gazecie już miał przecięte elegancko, więc teraz szedł po ulicy swojego miasta pewnym krokiem. Bez czapki, za to w niezwykle ważnej sprawie, jak zwykł był się nosić. Wszyscy świadomi politycznie patrioci w mieście wiedzieli, że burmistrz jest alkoholikiem - ale nieszkodliwym, bo się nie wtrąca i daje pożyć – i tylko burmistrz, jak każdy alkoholik, nie wiedział, że jest alkoholikiem.
Łysa głowa nie chroniona czapką pierwsza poczuła chłód topniejących płatków, potem oczy burmistrzowe zobaczyły przed sobą na ekranach okularów rosnące zakłócenia i powoli, poprzez wiązkę umęczonych nerwów zaalarmowały o tym całego burmistrza.
Burmistrz stanął. Zdjął okulary, zadarł do góry dostojne lico i zobaczył chmarę niebieskich płatków atakujących z nieba.
- Co ja takiego wczoraj piłem właściwie ?...– zastanowił się, a kiedy przypomniał sobie dokładnie, że nic takiego, że jak zwykle tylko niecałego litra przez cały dzień, to uspokojony przetarł okulary i nasadziwszy je na nos, postanowił nie zwracać uwagi na niebieski śnieg. – To tylko dyfrakcja i dyspersja – tłumaczył sobie górnolotnie, bo lubił rozmawiać z sobą wyłącznie na wyrafinowanym poziomie – światło rozszczepia się, ugina i załamuje powodując, że bezbarwne ważki, motyle czy kolibry wydają się nam barwne, podczas gdy one same są w gruncie rzeczy całkowicie barw pozbawione.
Rzeczy powróciły na swoje miejsce i wszystko zaczęło się dziać jak powinno. Jak lubił i do czego przywykł burmistrz, a że śnieg wydawał się wciąż niebieski... dyfrakcja łamane przez dyspersja – jak kto potrafi pojąć.
Akurat dzisiaj burmistrz szedł w niezwykle ważnej sprawie po karpia i po ser, mak i masło nawet, co miał w kieszeni zapisane na kartce (tego był pewny, bo przecież sklerozy to nie miał i o liście zakupów nie zapominał przecież). I z własnej inicjatywy ludzkiej tak szedł, w celu udobruchania na święta swojej Ewki żony, co to kiedyś dawno za panny dobre branie miała od wielu atrakcyjnie rokujących, a wybrała jego, bo on był zakochany wtedy bardzo i nawet przez całe pół roku nie pił, i chodził w zagranicznych koszulach takich, jak w Ameryce na filmach.
I doprowadził burmistrz Jerzy swą humanitarną autorską ekspedycję do ronda, a nawet już za rondo wiele metrów dotarł w niezwykle ważnej sprawie, jak zwykł był się nosić, gdy pisk opon, hałas nieprzystojnie wybijający z transu czynienia dobra na święta go wybił i do zatrzymania przymusił.
A to policyjna furgonetka suka hamowała przy burmistrzu, z kierowcą i komendantem posterunku w jednej osobie – Perłą Jędrzejem, co lata temu obywatelowi Jerzemu (gdy jeszcze burmistrzem nie był ani nie rokował, tylko zwykłym obywatelem do poaresztowania dobrym dla zabicia czasu) zabrał prawko za jazdę po pijanemu.
- Policja - jaki to nieelegancki zawód – wzdrygnął się burmistrz, który przeciął już w roku mijającym wszystkie wstęgi otwierające, inaugurujące i upamiętniające, i teraz jak to narobione chłopisko, oczekiwał już wyłącznie spokojnego kontekstu wspierającego dla swojej prywatnej ludzkiej misji w sprawie dawnych atutów Ewki żony, co sobie akurat w wolnej chwili, po ciężkiej charówie rocznej o nich przypomnieć zechciał mieć życzenie.
- Witam i wesołych świąt – przemówił Jędrzej komendant przez ostentacyjnie mocno opuszczoną szybę, chociaż było zimno, ale właśnie chciał pokazać , że dla kogo jak kogo, ale dla burmistrza gotów jest nie dbać o prozaiczne niewygody. – Pan, to masz panie Jerzy prawdziwe uważanie w niebie; no, żeby taki elegancki zielony śnieg załatwić ludziom w powiecie na święta jak nigdzie nie pada nawet, to już trzeba mieć układy u bozi wypracowane ponad ludzkie – zaśmiał się ładnie i świątecznie, najlepiej jak potrafił, żeby nie przegapić okazji podlizania się wymazującego dawne przewiny, bo przeczuwał, że jego dni są policzone za urzędowania Jerzego, teraz burmistrza.
- Co pan wypił na służbie Perła, że nie odróżnia koloru niebieskiego od zielonego?, Co?! - natarł burmistrz poczuwszy że ma przewagę, że wreszcie ma tego psa w garści jak na patelni.
- No, panie burmistrzu, nie widzi pan jaki ładny zielony śnieg pada na wesołych świąt dla rodzin ludzkich gwiazdki oczekujących?
Burmistrz nabrał garść śniegu i podsunął pod nos wystający z furgonetki suki. - Co chlał, że jest w stanie niebieski z zielonym pomieszać, co?! I niech tu nawet nie próbuje – wzniósł sztywno dłoń w geście stop – zasuwać głodnych kawałków o dyfrakcji i dyspersji, o ile wiesz o czym mówię pijaku! Dzwonię na policję – burmistrz wyszarpnął z kieszeni smartfona ajfona, na którym umiał już nawet ustawić datę i budzik
- Ale ja jestem policja – przypomniała usztywniającym rozmowę tonem policyjna Perła.
- Tylko się mu tak wydaje! - burmistrz nacisnął na smartfonie ajfonie miejsce dobrze już rozpoznane i odbył głośną rozmowę z budzikiem na najwyższym służbowym poziomie w sprawie pijanego policjanta, który na służbie twierdzi, że pada zielony śnieg!
- Może i nie załatwiłem drania, ale w święta ma przynajmniej przechlapane – zdążył pomyśleć burmistrz Jerzy spoglądając na spieprzające policyjne auto, zanim trafiła go przypadkowa śnieżka dzieci rozkoszujących się pierwszym przedświątecznym śniegiem.
- Przepraszamy, panie burmistrzu – gromadka chłopców gięła się w ukłonach przed osobistością.
- Nic nie szkodzi, nie ma sprawy w ogóle, bawcie się dalej, i wesołych świąt i dużo prezentów życzę pod choinką – odpowiedział wesoło burmistrz, strzepując z kołnierza różowy śnieg.
Iruszył dalej.
I szedł, i szedł, aż przypomniał sobie po co właściwie idzie, więc sięgnął do kieszeni po kartkę z instrukcją, ale wypadła, gdy wyszarpywał smartfona ajfona w bardzo ważnej sprawie. Postanowił zatem wyglądać na kogoś, kto po prostu idzie sobie do punktu skreślić totka systemem albo chybił-trafił. Ale punkt był zamknięty. Podjął więc marsz po ulicy swojego miasta w niezwykle ważnej sprawie, jak zwykł był się nosić. I od razu przypomniał sobie po co właściwie wyszedł – są mianowicie święta, czas składania wizyt i odwiedzin. Był w sercu swojego miasta i kolędowanie mógł rozpocząć od zaraz. Co zrobił, a przyjmowano go z poczuciem niezwykle ważnej sprawy w jakiej się zjawił. Składając wizyty wybrańcom doszedł tak, że go odwieziono, z najwyższym szacunkiem. Zaraz po nowym roku.
Jego Ewka żona nigdy nie dowiedziała się o spontanicznej, odświętnej i ludzkiej aktywności Jerzego burmistrza, o jego samodzielnie zainicjowanej misji udobruchania jej w ramach świąt z powodu dawnych jej Ewki atutów (które miała już od roku potajemnie zainwestowane gdzie indziej). I było jej na rękę, że burmistrza nie było w święta w domu, bo jej też tam nie było. Z ulgą powitała fakt dowiezienia Jerzego burmistrza po Sylwestrze dopiero (z najwyższym lokalnym szacunkiem dostarczonego) i z twarzą terapeuty wskazała salon, gdzie należy burmistrza złożyć.
Gdy panowie wyszli, dostrzegła za oknem, że długo oczekiwany śnieg ma w tym roku znajomy bezbarwny kolor. Zapowiadał się kolejny łatwy i przyjemnie wygodny rok.
Obcy
Nadciągają święta i nic nie jest w stanie ich zatrzymać
Nina
Opowiadanie
Ilustracja: Giuseppe Mastromatteo
Nina
Zrodzona jestem z matki Józefy, ojca Józefa, na imię mam Antonina, ale wołają mnie Nina. Matka jest najgrubszą kobietą na całym osiedlu, a ojciec jego pośmiewiskiem. Na osiedle mówią Pańskie Chałupy, bo wygląda jak pańskie chałupy. Na matkę wołają Najtęga, na ojca Jósku. Nic o tym jeszcze nie wiem, nasz dom to cały mój świat i ten świat mi się bardzo podoba.
Aż poszłam do przedszkola. Tam pani zapytała dzieci, co jest najładniejsze na świecie, a ja się zgłosiłam i powiedziałam: moja mama! Wszyscy wybuchli śmiechem (pani też) i zaczęli we mnie rzucać papierkami (pani nie). To nie był najszczęśliwszy dzień mojego życia - nie wszystkim podoba się moja mama!!!
Wkrótce dotarło do mnie, że ojciec nigdy nie wychodzi z mamą, bo się jej wstydzi; chociaż wołali na niego Jósku, w dodatku na osiedlu Pańskie chałupy.
Kiedy my wychodziłyśmy gdzieś z mamą, zewsząd rozlegały się śmiechy, kpiny, docinki ubrane w najbrzydsze słowa, i zawsze śledziły nas wścibskie oczy, których wzrok ośliźle nas obklejał i spływał jak gęsta ślina obleśnego sadysty. Mama zaczęła wszędzie nosić wielki parasol i wyobrażałyśmy sobie, że te śliniaste ślepska spływają po nim a nie po nas.
Pod tym parasolem fajnie śpiewało się piosenki, a kiedy śpiewałyśmy to zaśliniony świat nie miał do nas dostępu. Moja gruba mama śpiewała pięknie (dzisiaj wiem, że jak Sara Vaughan i Nina Simone, z tym że nie miała na imię Sara ani Nina, a Józefa, i nie nazywała się Vaughan czy Simone, tylko wołali ją Najtęga, czasem Szafa).
Uczyłam się dobrze, a nawet najlepiej ze wszystkich, ale na olimpiady wysyłano dziewczynki lepszych rodziców. W niedziele wszyscy jeździli z rodzinami na festyn za miasto na Wyspę Konwaliową.
Marzyłam o takim wyjeździe, marzyłam, marzyłam i marzyłam, aż pewnej niedzieli powiedziałam do mojej mamy: - Tak bym chciała kiedyś też pojechać na Konwaliową mamo. Ale wcale nie musimy, bo jak pozwalasz mi pomagać przy prasowaniu to przecież czas przyjemnie płynie i czuję się taka pożyteczna.
(matka utrzymywała rodzinę z prania i prasowania koszul & galotów tych, co się nią brzydzili i obśmiewali)
Mama spojrzała na mnie nieobecnym wzrokiem, a potem swoim maminym i przytuliła mnie. Tej niedzieli naznosili wyjątkowo dużo koszul i galotów. Po pracy byłam tak zmęczona, że nie chciało mi się już marzyć o czymkolwiek.
- Też jesteś zmęczona mamo? - zapytałam, chociaż nie musiałam, bo było widać że jest.
- Ale tylko na buzi – uśmiechnęła się i jakoś udało się jej wyciągnąć mnie na spacer.
Szłyśmy za miasto, minęliśmy rondo przykorkowane samochodami z przyczepami z łódkami, motorówkami, surfingami – miasto było w drodze na festyn na Wyspie Konwaliowej – dotarłyśmy na wzgórze, skąd widać było kawalkadę szczęśliwych pojazdów.
- Jesteś już duża – powiedziała mama wpatrując się we mnie, jakby chciała się upewnić, że to co powiedziała jest prawdą, a potem wzięła mnie na ręce.
- Musisz mi coś obiecać.
- Co mamo?
- Cokolwiek się teraz stanie, nie możesz mnie puścić, rozumiesz?
- Rozumiem mamo – potwierdziłam i wczepiłam się w ogromne, ciepłe ciało.
Mama ugięła nogi w kolanach i odbiła się od wzgórza.
- Mamo!... - wrzasnęłam
- Pamiętaj, co obiecałaś – powiedziała mama.
Patrzyłam jak miasto oddala się, staje się obrazkiem na mapie.
- Mamo! Ty latasz...?!
- Pamiętaj, co obiecałaś – usłyszałam głos mamy.
Miasto skurczyło się do rozmiarów kropki, pierwszy raz widziałam ocean choć z bardzo wysoka, potem poczułam że opadamy. Zatrzymałyśmy się na poziomie samolotów. Zajrzałam przez okno do wnętrza airbusa i zobaczyłam wielu eleganckich ludzi, wszyscy spali – jak oni mogli spać?! Jednak po prostu sobie spali, znużeni i znudzeni lataniem w niebie.
Wylądowałyśmy na samym brzegu Wyspy Konwaliowej, w oddali majaczył rzędy drzew, zza których dochodził zgiełk rozpędzonego festynu.
- Dlaczego tutaj? - byłam zawiedziona, bo chciałam, żebyśmy opadły prosto z nieba w samym środku zabawy i żeby wszyscy prześladowcy teraz oszaleli z zachwytu na nasz widok.
- Dlaczego, mamo?
- Bo oni nie potrafią latać – usłyszałam głos mamy. - Wyobraź sobie, co by się stało, gdybyśmy tam wylądowały; nic nie byłoby już jak dawniej. Naprawdę tego chcesz?
Wyobraziłam sobie: reporterzy, wozy telewizyjne, ekipy radiowe, fejsbuk, cały świat oklejony naszymi buziami oczekuje na to, co chciałby usłyszeć żebyśmy mu powiedziały i zobaczyć to, co chciałby żebyśmy mu pokazały; wolno nam być tym, czego chce świat popijający piwem bekonowe czipsy przed telewizorem.
- Wolę, żeby było normalnie mamo – powiedziałam.
- Jesteś już naprawdę duża – stwierdziła mama i byłam szczęśliwa czując, że jest dumna ze mnie, a potem wzięła mnie za rękę i podreptałyśmy w stronę festynu. Na samym brzegu zabawy kupiła mi duże lody i usiadłyśmy w cieniu, patrząc na ludzi kłębiących się wokół kiosków z muzyką. Ja i moja mama, która umiała latać, o czym wiedziałam tylko ja i ona.
Zrodzona z matki Józefy, ojca Józefa, na imię mam Antonina, ale w dzieciństwie wołali mnie Nina. Matka była najgrubszą kobietą na całym osiedlu, a ojciec jego pośmiewiskiem, osiedle nazywali Pańskie Chałupy. Nasz dom to był cały mój świat. W wieku lat siedmiu mama nauczyła mnie latać. Dzisiaj jestem dorosłą osobą, potrafię dolecieć dokąd chcę i kiedy chcę, i nikt nie jest w stanie mnie zatrzymać.
- Nikt, mamo. Nauczyłaś mnie latać i nikt mnie już nie zatrzyma.
Ilustracja: Giuseppe Mastromatteo, Klick!!!
piosenka dla billa murraya

11 grudnia 2013
[203] znów wypadłem z czasu, chociaż miałem nie. najpierw spadł śnieg, mnóstwo śniegu, wichura wywiewała dzieci z rąk matek, zimno wciskało się do mieszkania przez cienką szparę między progiem a drzwiami, a ja próbowałem nie wypaść za wszelką cenę, trzymałem się łóżka jakbym trzymał się ostatniej ciepłej myśli, ale w końcu na nic się to zdało, znów wypadłem z czasu.
tak mówię, gdy mnie to dopada. małe, ciemne, potwornie smutne. przychodzi nieoczekiwanie, z bylekąd i z byle powodu, czasem jesienią, ostatnio częściej zimą i rozsiada się w człowieku jakby przyszło do siebie. wtedy nie ma na co czekać, wtedy trzeba spierdalać, mówię sobie, uciec do lasu, na wewnętrzną wysłać się emigrację, najdalej od świata, dokąd łączność nie dociera, gdzie nie ma kontaktu z żywymi i gdzie sam ze sobą też mam mniej wspólnego.
w praktyce to nic nadzwyczajnego: śpię po prostu krócej, właściwie nie śpię. głównie budzę się, przewracam z boku na bok, a gdy skapituluję, gdy przewracaniem się zmęczę, patrzę w białą ścianę, która wtedy zawsze jest czarna, i samo mnie dopada, samo przychodzi, to małe, ciemne, potwornie smutne, i rozsiada się we mnie jakby przyszło do siebie.
na zegarku ta sama zwykle godzina. druga trzydzieści. budzę się o drugiej trzydzieści. ciemno na zewnątrz i ciemno w środku, i wszędzie cisza potworna, więc w końcu musi pojawić się i ona, zbłąkana myśl, jakaś refleksja oderwana granatem od głowy. z początku mała rzecz, do zdławienia, wydawać by się mogło, niegroźna jak kuleczka śniegu, ale już pozamiatane, ruszyła lawina. małe, ciemne i potwornie smutne zamienia się w duże, ciemne i potwornie smutne.
od lat tak spędzam noce, gdy to mnie dopada. o drugiej trzydzieści otwieram oczy i patrzę na białą ścianę, która wtedy jest czarna, patrzę na drzewa za oknem, których nigdy nie widać, a w głowie mojej zaczyna się toczyć niegroźna kuleczka śniegu, niegroźna wojenka, lecz nim się zorientuję, zdążę zwariować. taka jest natura bezsennych nocy.
zatem wstaję, włączam światło, próbuję zrobić dzień, choć nigdy się nie udaje. świat o drugiej trzydzieści jest uparty, jest dalej ciemnym nieszczęściem, więc trzeba inaczej. włączam komputer, włączam film z billem murrayem. to moje paliatywne rozwiązanie na bezduszność bezsennych nocy – bill i jego twarz, w której kryją się same dobre rzeczy, cała wyobrażona dobroć i ciepło świata tego.
kładę się na boku, jednym okiem patrzę w odbiornik, drugim próbuję przechytrzyć to ciemne, które się we mnie rozwija, i o niczym innym już nie myślę. nie myślę o zielonych wzgórzach afryki, o szczęśliwych porankach, szczęśliwym życiu, nie myślę o książkach, do których za dnia wybiegam myślami, o tobie ani o sobie, ani nawet o niedokończonym wierszu. unoszę się ciężko na powierzchni i odliczam sekundy, aby wcelować w ten krótki moment, który nigdy nie nadchodzi, pomiędzy ciemnym a jeszcze ciemniejszym, gdy będzie można wreszcie puścić się i swobodnie jak kamyk opaść na dno.
Klick!!!
Grunt, żeby mieć coś do powiedzenia ważnego

Fot: Yves Lecoq
(opowiadanie)
- Zapalimy...
- Jak z filtrem, to przesmrodzę faktycznie, czemu nie...
- Dwie chmury i po sprawie.
- Nie ma sprawy.
- A ty wiesz jak mnie gira bolała wczoraj?! O! Te kolano, aż do pięty, jedno rwanie. A ty wiesz jak mnie będzie jutro bolała?! Zobaczysz jak mnie będzie jutro gira bolała, zobaczysz, wiem co mówię, mówię ci.
- A jaką ja mam apatie dzisiaj?!
- A wczoraj jakie miałem apatie?! Mówię ci, takie mam apatie, a świata to w ogóle... taka znieczulica jest. Kompletna jest znieczulica, do tego stopnia!
- Taaa... to jest prawda. Wiesz co, to jest taka prawda, że naprawdę... wiesz...
- Nic się nie chce. No nic, choćby się i człowiekowi co chciało!
- A co się ma chcieć, jak się nawet nic nie chce?
- O! Za komuny się działo. Skiby ze smaluszkiem się wzięło, poszło się na strajk, postrajkowało na styropinie trochę, wypiło za lepszą Polskę, pośpiewało ze swoimi solidarnie aż miło jak złoto. Gdzie tam teraz między ludźmi solidarność?
- Za komuny ludzie byli bliżej i taka jest bynajmniej święta prawda.
- I pomarańcze były, że ho!
- Nawet w gazetach o nich pisali.
- I statkiem se płynęły, aż z tych ciepłych krajów, co je prawdziwy Murzyn uprawiał. A nie teraz z kauflandu za dwa złote i smakują jak za dwa złote.
- O! Murzyn ma technikę uprawy, łatwo Murzyna nie podrobisz.
- Tak jest, a ja tu idę właśnie dalej po na grilla coś.
- Ja też lecę, bo zaraz będzie mój odcinek. Też oglądacie na posacie?
- Ja na jedynce przeważnie bardziej wolę, bo nie mam posatu.
- To na razie. I pozdrów Witka, jak będziesz widział brata.
- Na razie... Ale ja jestem Witek.
- Łee, zawsze was mylę, bo tak samo gadacie, jakbym Witka spotkał, no.
- Dobra jest, co za różnica; grunt, żeby mieć coś do powiedzenia ważnego.
- I o to chodzi, żeby było bardziej jakoś bynajmniej, a nie tylko wciąż to samo.
Yves Lecoq, foto. Klick!!!